Wspomnienia Wiktora Wiszowatego (Anglia)

Urodziłem się 14 kwietnia 1927 r. w Zabłudowie w powiecie białostockim. Ojciec mój Aleksander urodził się w 1891 r. w Wiszowatych (obecnie gmina Trzcianne, powiat Mońki), zmarł w 1942 r. w Teheranie (Iran), tam też jest pochowany. Mama Waleria Obukowicz urodziła się w Zabłudowie w 1901 r. Zmarła w 1985 r. w Londynie. Miałem troje rodzeństwa: brat Henryk Jan urodzony 17.10.1923 r., zmarł 15.06.1998 r. w Sherbrook w Kanadzie, drugi brat Zdzisław urodzony 05.05.1925 r. zginął 1 maja 1945 r. na przedpolach Berlina i siostra Bogumiła urodzona 22 lutego 1932 r. zamieszkuje w Londynie (Anglia).
Wiktor (pierwszy z prawej - Anglia) i Ryszard (Białystok) Wiszowaci

Ojciec Aleksander miał czworo rodzeństwa: brata Jana (w 1905 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych), siostra Józefa, brat Stefan i siostra Jadwiga. Z rodzeństwa ojciec miał kontynuować naukę. Najpierw skończył maturę, a następnie naukę kontynuował na studiach weterynaryjnych. Studia rozpoczął w 1910 r. W 1914 r. został wysłany na praktyki do różnych miejscowości w Rosji. Większość czasu spędził na obszarach Uzbekistanu w okręgach Omska i Kartały. Zrządzeniem losu był fakt, że nasza rodzina (mama Waleria, siostra Bogumiła, brat Henryk i ja) na zsyłce w Rosji w 1940 r. pracowaliśmy w tych rejonach gdzie praktyki odbywał tato, a konkretnie pracowaliśmy przy budowie linii kolejowej Akmoleńsk – Kartazy). W 1916 r. ojciec wrócił z praktyk do rodzinnej wsi Wiszowate, aby dalej praktykować w zawodzie. W tym czasie na ojcowiźnie pracował młodszy brat – Stefan. W niedługim czasie ojciec, już jako kwalifikowany weterynarz zgłosił się do Legionów Piłsudskiego Piłsudskiego dostał przydział do lekkiej artylerii konnej. Tam też służył do czasu zakończenia wojny polsko – bolszewickiej. Po zwolnieniu z wojska wrócił w rodzinne strony. W tym czasie otrzymał też państwowy etat w zawodzie w okolicach Białegostoku. Był odpowiedzialny m.in. za lokalizację i zakładanie nowych rzeźni państwowych. Pierwszą miejscowością gdzie osiadł był Zabudów. Tam właśnie spotkał pannę Walerię Obukowicz i pod koniec 1921 r. wziął z nią ślub kościelny w istniejącej do dziś świątyni p.w. Św. Piotra i Pawła. Na otrzymanej w posagu ziemi ojciec zdecydował, że zbuduje dom i budynki gospodarcze. Niestety rodzaj wykonywanej przez niego pracy nie pozwolił na stałe osiedlenie w jednym miejscu. W 1930 r. musieliśmy się przenieść do Tykocina. Wówczas naszą gospodarkę wydzierżawiliśmy na czas naszej nieobecności. Dwa lata spędzone w Tykocinie to dla nas, dorastających chłopców były rajem. Mieszkaliśmy w wynajętym domu z ogrodem ciągnącym się do brzegów Narwi. Świeże raki i węgorze były prawie codziennością. Ojciec w dowód wdzięczności dostał od jednego klienta psa wilczura. Pies wabił się „Bąbel” i nie wiem za bardzo skąd taka nazwa. Ale wiem jedno, że w momencie pojawienia się stal się naszym najwierniejszym przyjacielem i obrońcą. Praktycznie cały czas, poza okresem, gdy bracia Heniek i Zdzisiek byli w szkole Bąbel był zawsze z nami. Ojciec go nawet nauczył, że gdy spadł śnieg ciągnął mnie jako najmniejszego członka rodziny na sankach własnej roboty.

Najlepszy jednak okres to oczywiście lato i same wakacje. Mieszkaliśmy przecież nie daleko od rodzinnej wioski Wiszowatych, a także gospodarstwa wuja i cioci Płońskich na „Tatarach”. Czy mogą się takie przyjemności powtórzyć? Bieganie boso po polach, łapanie ryb, zbieranie jagód, później grzybów, spanie w stodole na świeżym sianie, jedzenie świeżutkich owoców, gruszek, jabłek, świeżych warzyw itd.! itd.! Prawdziwy Raj!! Czy to nostalgia i sentymentalność? Nie! Tak było naprawdę!! Ale niestety ten czas się także skończył i wyruszyliśmy do kolejnych miejsc gdzie ojciec otrzymał skierowanie do pracy. Zapoznaliśmy się, więc z Goniądzem, Knyszynem, Jasionówka, Michałowem, by w końcu w 1937 r. wrócić do rodzinnego Zabłudowa.
Wiktor (pierwszy z prawej - Anglia) i Ryszard (Białystok) Wiszowaci

Pamiętam świetnie okres pobytu w Jasionówce w latach 1934/35! Szkoła gdzie się uczyłem wraz ze swoimi braćmi mieściła się w dworku miejscowego majątku. Śliczna szkoła, śliczny park, stawy rybne, rzeczka i wygodne, przestronne klasy, w których się uczyliśmy. W 2000 r. miałem przyjemność odwiedzenia szkoły w Jasionówce. Znowu wróciły wspomnienia sprzed wojny, znowu przez chwilę byłem małym chłopcem w krótkich spodenkach biegającym po okazałym parku. Od tamtej pory utrzymuję kontakt ze swoją dawną szkołą, spisałem nawet wspomnienia z tamtego okresu i przekazałem obecnym uczniom.

Już w czasie pobytu w Michałowie ojciec zdecydował odnowić całą posiadłość w Zabłudowie. Dom miał zostać powiększony, wylane miały być nowe betonowe posadzki i piwnica, wyremontowana stajnia i stodoła oraz specjalny budynek przeznaczony na miejsce badania i operowania koni. Ojciec w tym czasie specjalizował się w wychowaniu, opiece i leczeniu koni. Dlatego też miał wiele kontaktów z pobliskimi większymi majątkami posiadającymi własne stadniny. Niestety nasza radość z powrotu do Zabłudowa nie trwała zbyt długo. 1 września 1939 r. wybuchła wojna. Najpierw pokazali się Niemcy (Zabłudów leżał na drodze przejazdowej wojsk), wkrótce zmienili ich Rosjanie. Sytuacja zmieniła się radykalnie, gdy Rosyjski Pułk Kawalerii Kozaków został skierowany na front finlandzki, a władzę objęło NKWD z miejscową ochotniczą milicją.

Ojca aresztowano w lutym 1940 r. Było to nocą około godziny 4 nad ranem. Był to najzimniejszy okres w roku, a samo zajście niebywałym szokiem dla rodziny. Mróz przekraczał 30 stopni. Do dziś pamiętam to walenie do okien i drzwi, tych sowieckich żołnierzy i trzech miejscowych milicjantów. Często będąc już osiedlony w Anglii starałem się wyobrazić co się stało z tymi zbrodniarzami, czy dożyli końca wojny, a jeśli tak to jak mogli żyć w społeczeństwie którego się wyrzekli.

Ledwie się trochę pozbieraliśmy po aresztowaniu ojca, a tu znowu kolejna tragiczna noc. Zbudzono nas o 3 30 rano. Mamusię poinformowano, że zabierają nas w celu dołączenia rodziny do ojca w Rosji. Dali nam 30 minut na spakowanie się, zebranie odzieży i jedzenia. Na tułaczkę miała wyjechać mama, brat Henryk (16 lat), siostra Bogusia (7 lat) no i ja (13 lat). Nie było z nami brata Zdzisława (15 lat), który wcześniej wyjechał do Białegostoku do kolegów z gimnazjum i dzięki temu uniknął zsyłki. Był to luty a więc śniegu i mrozu było pod dostatkiem. Załadowano nas na czekające już sanki i pod „opieką” ludzi, którzy nas aresztowali, zawieziono do pociągu. Wsadzono nas do towarowych wagonów, wypełnionych zwiezionymi rodzinami, oczywiście rodziny były bez ojców. No i zaczęła się dwu tygodniowa podróż na wschód Rosji, podróż do nieznanej nikomu przyszłości. Jechaliśmy przez Mińsk, Moskwę, Ural dalej i dalej na wschód. Wagony wypełnione ludźmi przez cały czas podróży były zamknięte, a otwierano je raz dziennie z rana, kiedy to dostawaliśmy kawałek czarnego chleba i trochę niby zupy jako posiłek na cały dzień. Dzięki Bogu większość rodzin miało trochę swojego jedzenia, więc mogliśmy jakoś przetrwać te ciągnące się dwa tygodnie. Po mniej więcej dwóch tygodniach podróży, rankiem, gdy jak każdego dnia otworzono drzwi wagonu, a ranek był zimny, mokry i bardzo mglisty, gdzieś z oddali w naszym kierunku zaczęły się zbliżać ponuro wyglądające sylwetki ludzi. Okazało się, że są to Uzbecy, którzy przyjechali nas odebrać. Załadowali nas na furmanki i po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do sowieckiego kołchozu gdzieś w północnym Uzbekistanie. Muszę tu jeszcze dodać, że w uciążliwościach tej podróży najbardziej pomogła nam mama. Opiekowała się nami, karmiła, przytulała, okrywała w czasie snu no i przygotowała nas psychicznie, że niestety nie spotkamy się z wytęsknionym tatusiem. Po przyjeździe zakwaterowano nas wraz z rosyjskimi rodzinami pracującymi w kołchozie w prymitywnych chałupach. To od nich dowiedzieliśmy się, że naszą przyszłością jest kopanie zbiornika wodnego, oczywiście ręcznie. Mama i Heniek pracowali każdego dnia, a ja i Bogusia, będąc jeszcze dziećmi musieliśmy uczęszczać do rosyjskiej powszechnej szkoły. Trwało to 14 miesięcy w tym straszną zimę z 1940 na 1941 rok. Najgorszą rzeczą był brak żywności, którą wysyłano w większości na zachód do zaopatrzenia wojska. Podobnie jak my Polacy głodowali miejscowi Uzbecy i Rosjanie. Kopanie zbiornika skończono wiosną 1941 r. Po kilku dniach wczesnym rankiem zbudzono nas i przetransportowano do najbliższej stacji kolejowej (ok. 60 km), gdzie znowu załadowano nas do wagonów towarowych i przewieziono na budowę, jak się później okazało, linii kolejowej Akmoleńsk – Kartały. Na szczęście w międzyczasie dostaliśmy trochę świeżych warzyw, co nas trochę podratowało. Tam umieszczono nas po cztery rodziny do jednego wagonu i wszyscy, którzy ukończyli 12 rok życia musieli pracować. Pracowaliśmy codziennie pilnowani przez uzbrojonych rosyjskich żołnierzy, komendantem był mundurowy kapitan NKWD. Mamusia i brat Heniek pracowali przy układaniu torów, a ja miałem za zadanie opiekowania się siostrą Bogusią i kilkoma innymi młodszymi dziećmi z polskich rodzin. Nasze „luksusowe” wagony towarowe ustawione były na bocznym torze wśród lasu. Jak się dowiedzieliśmy najbliższa osada była oddalona od miejsca naszej pracy o jakieś 50 kilometrów. Pożywienie wydawane było raz w tygodniu. Na taką rację składał się bochenek chleba na osobę, trochę kartofli, soli i w lecie trochę warzyw. Z tego najczęściej gotowane były zupy na zewnątrz przy otwartym ognisku. Czasami dostawaliśmy trochę baraniego tłuszczu, a nawet kawałek baraniny. To był delikates, który mógł się nieraz przyśnić. Raz w miesiącu komendant dawał każdemu pracującemu rozliczenie zarobku, ponieważ regulamin rosyjski wymagał, że każdy pracownik kolei ma być płatny. Niestety w ogólnym rozliczeniu każdy z pracujących pozostawał dłużny „mocarstwu”, jakim był ZSRR, gdyż według ich wyliczeń koszt utrzymania był wyższy od uzyskanego zarobku. Najgorszy był okres zimy, która bardzo wcześnie pojawiała się na tamtych terenach. I wtedy pamiętam najważniejszy był żelazny piecyk w środku wagonu, dzięki któremu mogliśmy przetrzymać najgorsze zawieruchy. Z paleniem nie było problemy, gdyż dookoła były same lasy. Wodę do picia i robienia posiłków pozyskiwaliśmy z roztopionego śniegu. Śniegiem też dokonywaliśmy podstawowej higieny. Ze wszystkim łatwiej sobie radzili młodzi, a starzy bardzo często cierpieli nie mogąc otrzymać potrzebnych lekarstw. Najwięcej umierało ludzi starszych i dzieci i w ten sposób powstawał jeszcze jeden Polski cmentarz na obcej ziemi.

Pamiętam w tych strasznych, smutnych czasach najwięcej zawdzięczamy swojej mamie, a inne dzieci oczywiście swoim matkom. To one podtrzymywał y w nas nadzieję na lepsze jutro, na wolną przyszłość, podsycały w nas wiarę, że Bóg nas nie zostawi na obcej ziemi i pozwoli na powrót do ojczyzny. Pod ich duchową opieką przetrwaliśmy kolejną zimę. Nareszcie nadeszła wiosna. Pewnego słonecznego dnia komendant zawiesił pracę. Zwołał całą grupę zesłańców zesłańców, co nas zdziwiło z boku stali sowieccy żołnierze bez karabinów. Natomiast komendant zaczął przemowę od słów „drodzy bracia Słowianie od dzisiaj jesteście wolni – razem będziemy pokonywali Hitlera”! Nie było oklasków, ani głosów, tylko długa cisza w czasie, której łzy najpierw ulgi, a potem radości popłynęły po wszystkich twarzach. A następnie po raz pierwszy na rosyjskiej ziemi ktoś zaintonował, a wszyscy podjęli pieśń „Boże coś Polskę, przez tak liczne wieki”! Następnie komendant wytłumaczył sytuację wojenną i poradził, aby wszyscy pozostali przy wagonach. Przyrzekł też, że będzie dodatkowe jedzenie i zawiesił prace na stałe. Powiedział też że wojsko polskie jest formowane w okręgu Taszkentu i władze sowieckie będą współpracowały z czerwonym krzyżem, żeby ustalić gdzie przebywają polskie rodziny i mężczyźni w sowieckich łagrach. Będą się też starali o umożliwienie kontaktu z zesłańcami, oraz z władzami polskimi odpowiedzialnymi za tworzenie naszego wojska.

Kilku młodych chłopaków od razu zdecydowało się zorganizować grupę (wśród nich mój brat Heniek) i zacząć wędrówkę do polskiego wojska. Po tygodniu przygotowań najpierw musieli się dostać do stacji Kartały łapiąc pociągi towarowe, które już zaczęły kursować po nowej trasie, a następnie do Taszkientu. Wkrótce po wyjeździe Heńka zdarzyła się sytuacja, która można z powodzeniem nazwać naszym „rodzinnym cudem”. Wczesnym rankiem na głównej linii zatrzymał się pociąg towarowy. Było to dosyć niezwykłe, więc większość ludzi przygotowując w tym czasie śniadanie, tak jak i moja mamusia zaczęła się przyglądać zaistniałej sytuacji. Po chwili z wagonu konduktora wyskoczyła postać w długim wojskowym płaszczu w rosyjskiej zimowej czapce. Wojskowy wyciągnął z wagonu swoją podróżną torbę, wyprostował się i spojrzał w naszą stronę (dzieliło nas jakieś 100 metrów). I naraz słyszę mamusi krzyk to ojciec!, to ojciec! to chyba cud!. Ja z Bogusią od razu biegiem przez pole ruszyliśmy w kierunku przyjezdnego. I po chwili już byliśmy (po dwóch latach) w objęciach kochanego tatusia. Pierwsze, co rzuciło się w oczy to fakt, że tatuś był o wiele szczuplejszy niż ten, którego pamiętamy sprzed wywózki. Mamusia została przed wagonem przy ognisku. Gdy zbliżaliśmy się do wagonu, spojrzałem na mamę – nigdy nie zapomnę jej łez szczęścia i wspaniałego, anielskiego uśmiechu. Po dłuższej chwili, chyba mamusia nie wierzyła w to co się wydarzyło, wpadła w ramiona ojca, a jej ukochanego męża. Po pewnym czasie gdy usiedliśmy przy ognisku, pijąc herbatę (był to czas, kiedy już dostawaliśmy racje cukru) ojciec opowiedział jeszcze ciekawszą część dzisiejszego „cudu”. Wytłumaczył, że po krótkim czasie po zwolnieniu z łagra (na północ od nas), znając język rosyjski oraz tereny Rosji jeszcze z czasów przed rewolucyjnych 1917 r. zdołał się z kilkoma kolegami dostać do Taszkientu, gdzie zostali przyjęci do służby wojskowej. Ojciec na stanowisko wachmistrza – weterynarza. Wkrótce dowiedział się przez „Czerwony Krzyż”, że rodzina Wiązowatych jest gdzieś na budowie linii kolejowej na wschód od głównej stacji Kartały. Nie mogli potwierdzić dokładnego położenia, ale ojciec postanowił się wybrać na poszukiwanie. Będąc już w mundurze (brytyjskie khaki) z polskimi odznakami, pomogło w pozyskiwaniu pomocy i współpracy od rosyjskich władz kolejowych. W ciągu kilku dni dostał się do stacji Kartały. Ponieważ nowa linia do Akmoleńsk jeszcze nie była dołączona do głównej arterii północ – południe trzeba było pieszo przejść odległość około kilometra do nowej stacji początkującej nową linię na wschód. Ojciec szybko maszerując wczesnym mroźnym porankiem minął grupę młodych ludzi ubranych nie bardzo „fasonowo”. Naraz coś wewnątrz nakazało mu, żeby się zatrzymał. Zrobił, więc tak i się odwrócił. W tym samym momencie jeden z grupy maszerujących chłopców zrobił to samo. Wzrok ojca utkwił na twarzy syna Heńka, a Heniek nie mógł oderwać oczu od utęsknionej sylwetki ojca. Mówi się, że nie ma cudów, ale tym razem to był najwspanialszy cud, jaki się mógł zdarzyć. Po dwóch długich, ciężkich latach ojciec i syn na dalekiej obcej ziemi mogli paść sobie w ramiona. Cała grupa maszerujących zatrzymała się i po wylewnym powitaniu wszyscy wspólnie zasiedli do skromnego posiłku, a dzielono się tym, czym kto miał. Następnie ojciec doradził, żeby grupa chłopaków udała się wskazaną przez niego drogą do Taszkientu, a on sam pośpieszył na spotkanie z nami. Niestety w konsekwencji to niesamowite spotkanie okazało się ostatnim. Nigdy więcej Heniek nie zobaczył już swego ukochanego ojca. Ponieważ ojciec musiał wracać na służbę, więc zadecydował, że weźmie mnie z moim kolegą Włodkiem Szyrajewem (miałem wtedy 14 lat), do Taszkientu do kadry junackiej organizowanej pod patronatem generała Andersa. Do junaków przyjmowano od 14 lat. Następnie ojciec wiedząc, że warunki już są lepsze i wiosna nadchodzi, więc spokojnie może zostawić mamusię i Bosię, a sam jak najszybciej wróci do wojska, żeby przygotować się do przyjazdu rodziny, a następnie przewiezienie jej do jednego z miejsc ustalonych przez władze brytyjskie: Indie (Karaczi – teraźniejszy Islamabad), Kenii lub Tanganiki w Afryce.

Tak też się stało dzięki ojcu nasza rodzina została wyciągnięta z Rosji. Niestety wiele rodzin rozsianych po syberyjskich bezkresach nie dostała podobnej możliwości. Ojciec wkrótce ze swoim oddziałem wyjechał do Iranu, gdzie niestety ciężka harówka i straszne warunki w czasie pobytu w łagrze dały o sobie znać. Wkrótce znalazł się w wojskowym szpitalu w Teheranie. Dzięki Bogu mamusia i Bosia oraz inne polskie rodziny w niedługim czasie także znalazły się w obozie koło Teheranu. Mogli więc odwiedzać i pocieszać ojca w szpitalu przez kilka tygodni. Niestety dzień przed moim przyjazdem do Teheranu z moją junacką szkołą nasz ukochany tatuś zmarł. Ojciec odszedł na zawsze 6 października 1942 r. i został pochowany na cmentarzu katolickim (nr 0.6.280).

Wkrótce po moim spotkaniu z mamusią i Bosią w Teheranie wyruszyłem ze swoją wojskową junacką szkołą prze Irak do Palestyny. Mamusia i wiele polskich rodzin zostali przewiezieni do obozu cywilnego koło Karachi (wówczas Indie, a teraz Pakistan). Nie znam szczegółów ich pobytu, ale przynajmniej mieliśmy kontakt poprzez korespondencję, która w miarę regularnie docierała. Jak pamiętam dość niechętnie zabierałem się do pisania listów, ale jeśli chodzi o otrzymywanie to zupełnie inna sprawa. Muszę przyznać, że była to wielka przyjemność. Wiem z listów, że Bosia uczyła się w polskiej szkole i doszła do stopnia małej matury gimnazjalnej. Po przyjeździe do Anglii w marcu 1948 r. Bosia dostała możliwość ukończenia matury w polskim liceum w Lilford.

Niestety nie mieliśmy żadnej wiadomości o losie Heńka, chociaż wiedzieliśmy, że po dołączeniu wojska w Taszkiencie i przejeździe do Iranu i Palestyny w końcu 1942 r. wyselekcjonowana grupa została wysłana przez południową Afrykę do Szkocji w celu połączenia z dywizją pancerną pod dowództwem gen. Maczka. Nie mieliśmy też informacji o losach drugiego brata Zdziśka, który pozostał w Polsce po naszej wywózce w głąb Rosji. Pierwszą wiadomość otrzymałem będąc w obozie junackiej szkoły kadetów w Barbarze. Wcześniej w 1946 r. jeden z moich kolegów otrzymał jakieś czasopismo, tygodnik lub miesięcznik z Warszawy, w którym był artykuł opisujący ostatnie kilka dni walk w Berlinie przez jednostki wojska polskiego walczące jako część ofensywy Armii Czerwonej. Artykuł informował o trzech ostatnich żołnierzach poległych 1-go maja 1945 r. i którzy zostali pochowani w Berlinie z wojskowymi honorami. Niestety jednym z nich był Zdzisław Wiązowaty, mój brat. Cztery dni później 5 maja miał obchodzić swoje 20-te urodziny. A astrolodzy twierdzą, że ludzie urodzeni w maju są najszczęśliwsi? Staraliśmy się dowiedzieć gdzie Zdzisiek został pochowany, niestety nasze władze nie odpowiedziały nam na pytanie stwierdzając jedynie, że spoczywa w strefie wschodnich Niemiec. Niemiec następne informacje dostaniemy po powrocie do Polski. Niestety, ale w naszej sytuacji było to niemożliwe gdyż rodzina rozjechała się po świecie. Ojciec pochowany w Teheranie, Zdzisiek w Berlinie, brat Heniek po demobilizacji trafił do Kanady, a mamusia, Bosią i ja zakotwiczyliśmy w Anglii. Zaraz po wojnie dowiedzieliśmy się też, że nasze zabudowania w Polsce zostały zburzone, a ziemię przejęła nowa władza.

Wracając do 1942 r. po wyjeździe z Teheranu przez Habaniję i Bagdad znaleźliśmy się w Palestynie (obóz Kastyna na północ od Gazy). Po kilku miesięcznym reorganizowaniu junackiego grona zostaliśmy przesiedleni do naszej stałej kwatery (bliżej Gazy) do obozu wojskowego „Barbara”. Była tam siedziba nowo utworzonej junackiej szkoły kadetów. Jak się później okazało – ostatniej kadry noszącej podstawy szkół rycerskich kadeckich korpusów kadeckich we Lwowie, Rawiczu i Chełmnie II Rzeczpospolitej. Struktura szkoły kadetów została ustalona na podstawie struktur korpusów kadeckich przedwojennych. Byliśmy częścią 3-iej Dywizji Strzelców Karpackich i byliśmy pod ich stałą opieką i dyscypliną. Służyliśmy pod patronatem gen. Andersa dowódcy II Korpusu, który w strukturze bojowej był częścią 8 Armii Brytyjskiej. W obozie obowiązywały dwie sfery: wojskowa jako batalion i szkolna tzn. gimnazjalna i liceum. Bardzo duży nacisk skierowany był na naukę, żeby po wygranej wojnie były gotowe kadry do pracy w wyzwolonym kraju. Wykształcenie było rozdzielone na ogólne do poziomu matury i zawodowe jak np. mechaniczne, drogowe, inżynieryjne. Ja zostałem w 4-ej kompanii z kierunkiem wykształcenie drogowe. Edukacja, dyscyplina i ćwiczenia wojskowe kontynuowane były aż do sierpnia 1947 r. Oczywiście po zakończenie wojny w maju 1945 r. naszym oczekiwaniem był powrót do domu, do rodzinnego gniazda. Ale niestety jak się okazało polityczna rzeczywistość była inna niż nasze zamierzenia. Część kolegów zdecydowała się na powrót do kraju mając większość rodziny w kraju, natomiast większość jako jednostka TSK – przygotowywała się do wyjazdu do innego obcego kraju. Do kraju, który ofiarował przybyszom ochronę i duże możliwości dla młodych energicznych ludzi. Nikt nie wiedział, co przyniesie nam przyszłość, ale z perspektywy czasu dziękuję Bogu, że rozsądek naszych dowódców i wychowawców ukierunkował nas na wykształconych uczciwych ludzi. Co prawda mieliśmy pracować na obczyźnie, ale i tu można było to robić z pożytkiem dla Ojczyzny.

14 kwietnia 1948 r. w wojskowym centrum wyposażenia zostałem zdemobilizowany. Zmieniłem wojskowy mundur na granatowy garnitur (z kamizelką), krawat, czarne pantofle i brązowy kapelusz! Otrzymałem papiery zwolnienia, kilka funtów jako odprawę, bilet do Derby i adres „Labour Exxhange”, gdzie po przyjeździe miałem dostać przydział do pracy w fabryce syntetycznych materiałów – „British Zelanese” – oraz rekomendację gdzie mogę znaleźć zamieszkanie. W tym samym dniu osiągnąłem dorosłość tj. skończyłem 21 lat. Dzięki Bogu nie byłem tam sam gdyż czterech kolegów – kadetów dostało taką samą rekomendacje. Jako młodzi ludzie patrzyliśmy w najbliższą przyszłość z dużą dozą optymizmu i ciekawości. Szkoła wojskowa, jaką otrzymaliśmy nauczyła nas umiejętności zachowania się w różnych sytuacjach. Mieliśmy jednak w sercu smutek, że to, co osiągnęliśmy, co umieliśmy nie będzie wykorzystane w naszej ojczyźnie – w Polsce. Niestety smutek ten nie opuścił nas przez całe życie.

Opracował Arkadiusz Studniarek

2007 © e-Monki.pl & A. Studniarek