Wspomnienia - Jerzy Ryszkowski

Wieloletni burmistrz Goniądza opisuje lata niemieckiej i sowieckiej okupacji na terenie swojego miasteczka, wspólne życie Polaków i Żydów oraz udział w nielegalnych organizacjach młodzieżowych po wojnie.

Urodził się w 1932 r. w Goniądzu na Podlasiu w rodzinie zamożnych rolników. W 1944 r. razem z rodziną przymusowo ewakuowany, ukrywał się z bratem. W okresie okupacji uczęszczał na tajne komplety, a po zakończeniu wojny kontynuował naukę w białostockim gimnazjum. Razem z rówieśnikami z Goniądza współtworzył młodzieżowe konspiracyjne organizacje antykomunistyczne. Skończył studia ekonomiczne w Poznaniu w 1956 r. Po studiach krótko pracował w Okręgowym Ośrodku Zwierząt Rzeźnych w Białymstoku jako księgowy i kierownik handlowy, a później aż do emerytury jako nauczyciel przedmiotów zawodowych w białostockim zespole szkół ekonomicznych. Po przejściu na emeryturę został w 1994 r. wybrany burmistrzem Goniądza i był nim do 2006 r. Mieszka w Białymstoku.

Goniądz

To niewielkie miasteczko, ale bardzo stare. W Goniądzu znajduje się najstarsza parafia rzymskokatolicka diecezji białostockiej. Polacy, mieszkający przed wojną w Goniądzu, byli głównie rolnikami i rzemieślnikami. W centrum miasteczka, wokół obecnej ul. 11 Listopada (przed wojną Nowy Rynek) mieszkała ludność żydowska. Były tam tylko trzy rodziny polskie - Wróblewskich, Balunowskich i Szwakopów z Kluzami. Reszta domów była zamieszkana przez Żydów - lekarzy, sklepikarzy i rzemieślników. Nikt z Żydów nie zajmował się w Goniądzu rolnictwem. Polacy zgodnie żyli z Żydami. Żydzi zasiadali w radzie miejskiej. Przed wojną mieszkało w Goniądzu ponad trzy tysiące mieszkańców, w tej chwili jest ich mniej i mieszkają tylko Polacy. Ksiądz proboszcz kiedyś referował, że wszystkie dzieci na terenie parafii i gminy uczęszczają na religię rzymskokatolicką. Jest kilka osób wyznania prawosławnego, które jednak dobrze współpracują, czują się Polakami i pracują dla dobra naszej ojczyzny.

Po wojnie moja siostra przez długie lata była w Goniądzu kierowniczą jedynego tutejszego zakładu produkcyjnego. Robiono w nim niemal wszystko - zaczęto od krawiectwa i szewstwa. Potem było tu słynne "Sorgo", gdzie robiono miotły, miotełki, które szły do Kanady, Stanów - ile tylko dali rady zrobić, tylko odpadki szły na kraj. Później robiono tu lalki, misie, długie nogi, krótkie nogi itp. A później zmieniło się finansowanie, przepisy i kredyty były drogie. Jednak generalnie niewiele się tu zmieniło po 1989 r. Generalnie niewiele się tu zmieniło po 1989 r. W takich małych miastach to i w dawnych czasach sekretarz partii chodził do kościoła i teraz chodzi. Jego dzieci są ministrantami i grają z księdzem w piłkę nożną. W takiej małej miejscowości nie można dzielić ludzi. Można mieć pretensje do sekretarza, że chodził do kościoła, ale on inaczej nie mógł, bo inaczej straciłby autorytet w społeczeństwie. Może ktoś z zewnątrz mógłby, lecz miejscowy nie - zbyt wielki był wpływ rodziny, środowiska, sąsiadów, kolegów. W Goniądzu ludność jest sympatyczna, normalna. Jak wszędzie - jedni drugim zazdroszczą, jednemu wychodzi, drugiemu nie, a i w rodzinach różnie bywa, ale na ogół ludzie są sympatyczni.

Mój ojciec był rolnikiem i miał, jak na warunki goniądzkie, duże gospodarstwo rolne. Cały sprzęt do obróbki był już metalowy: kultywatory, brony itp. Pamiętam, że drewniane, zabytkowe sochy też były, ale już nieużywane. Ojciec ciężko pracował i zawsze starał się mieć dwie pary koni, inaczej nie mógł się wyrobić. Ktoś zawsze musiał pomagać. Za okupacji niemieckiej kupił żniwiarkę. Masa ludzi przyszła wtedy zobaczyć, "jak będą niszczyć zboże maszyną". To były takie zwykłe maszyny - ścinały, ale trzeba była już samemu wiązać. Kto wyrósł z gospodarstwa ten od dziecka już zaczynał pomagać. Najpierw karmi się kury, małe źrebaki i cielaki, a potem wchodzi się automatycznie w normalne, rolnicze życie. Ale z czasem stało się tak, że brat poszedł na weterynarię, ja na ekonomię, i nie było komu gospodarki prowadzić, więc część gospodarstwa sprzedaliśmy. W czasie wojny w jednej chlewni sześćdziesiąt cztery świnie się spaliły. Niemcy zaprószyli ogień, ale niechcący; tabory niemieckie stały na klepiskach w stodołach, dotykały one szczytami jedna drugiej, i tak spaliło się kolejnych pięć stodół. W dzieciństwie prawie nie mieliśmy zabawek. Z drutu jedynie robiło się obręcz i za nią się goniło. A jeśli ktoś miał obręcz od roweru, to czuł się już bohaterem. Po wojnie mieliśmy piłki. Różne były gry i wesoło było, teraz tak wesoło nie jest. Wszyscy umieliśmy jeździć na łyżwach. Przykręcaliśmy łyżwy w domu i zjeżdżali drogą prosto do rzeki. A dziewczęta jeździły nie gorzej od chłopców. Nawet kiedyś podpadłem w szkole, gdy pod koniec lekcji ubrałem już łyżwy, bo na przerwie chciałem dojechać do rzeki i zostałem wezwany do tablicy przez nauczyciela. Przeszedłem przez całą klasę na łyżwach rysując podłogę. W niedzielę wracało się z kościoła, brało się latarkę, jakąś kanapkę i spędzało się cały dzień na rzece. Zatapiano w wodzie koła ze starych wozów - jedno koło wystawało i na nim robiona była karuzela.

Potem, gdy już trochę podrośliśmy, organizowaliśmy w domach różne tańce. W starej szkole była dość duża sala i tam od czasu do czasu także organizowano zabawy, na które przychodzili nawet wojskowi. Dziewczęta miały kłopot, ponieważ nie było wtedy takiego zwyczaju, by panienki same poszły na zabawę - musiały zostać wprowadzone przez chłopców. Pamiętam, że parę razy płaciliśmy tych parę groszy wstępu i zabieraliśmy te nasze piękne goniądzkie panienki, by mogły się pobawić i potańczyć.

Zdrastvujtje, Sora Abramowna!

Jeszcze przed wojną poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, którą ukończyłem w czerwcu 1939 r. Pierwszego września miałem iść do nowej szkoły, która została wybudowana przez miejscową ludność, ale niestety nie rozpoczęto roku szkolnego. Tę szkołę w czasie wojny bardzo zniszczono - zajmowali ją Sowieci, Niemcy. Nikt nie dbał o ten majątek. Długie lata po wojnie trwał jej remont.

W 1939 r. wielka była rozpacz żołnierzy, których powołano głównie do twierdzy Osowiec, a nie było dla nich broni, amunicji, mundurów. Żołnierze musieli sami zdobyć sobie broń. Coś strasznego. Polska nie była przygotowana na wybuch tej wojny. Niemcy zajęli Goniądz, lecz po kilku dniach odstąpili go Sowietom. Wkroczyła Armia Radziecka. Prawie wszystkich nauczycieli Polaków zwolniono z pracy, a nauczycielami zostali Żydzi, którzy znali polski. Pamiętam swoją wychowawczynię z pierwszej klasy, panią Bolinę, którą bardzo kochaliśmy jako dzieci. Ona i my płakaliśmy, że już nie będzie nas uczyć. Dano nam Żydówkę, Sorę Abramownę, która powiedziała: "Już nie można mówić "dzień dobry", tylko "zdrastvujtje, Sora Abramowna!". Pamiętam, że chcieliśmy jej dokuczyć i kiedy ona szła drogą, co parę domów zabiegaliśmy jej drogę i mówiliśmy: "Zdrastvujcie, Sora Abramowna!". Któregoś dnia zostawiła nas po lekcjach i powiedziała: "Wy kpicie ze mnie, ja sobie nie pozwalam. Tylko raz na dzień trzeba powiedzieć "zdrastvujcie".

Żydzi za okupacji sowieckiej przejęli u nas całą władzę: "deputat", czyli burmistrz, był Żydem, milicjanci też. Trochę Polaków też tam było, lecz nie za wielu. Ludzie nie pchali się do milicji, ani do aktywu partyjnego, gdyż uważano to raczej za minus dla całej rodziny niż za plus. Nie należało pchać się tam, gdzie wierzący i praktykujący nie powinien się pchać.

Potem zaczęto wywozić mieszkańców Goniądza na Sybir. Pierwszą wywieziono rodzinę Szpinackich, bo ojciec był zawiadowcą stacji i Sowieci podejrzewali, że ma kontakt z partyzantką. Wywieźli całą rodzinę - dzieci, dziadków. Starsi umarli na Syberii, ale młodsi przeżyli i albo wrócili do Polski, albo zostali w Anglii. Moja koleżanka była polonistką, a jej ojciec przed wojną był burmistrzem i miał spory mająteczek - nazywali się Wróblewscy (naprawdę to Wróbel, ale pisali się "Wróblewscy"). Szybko zostali zesłani. Ojca znaleziono wkrótce martwego pod śniegiem, a jej 17-letni brat orał nocą, zasnął na traktorze i przeorał trochę zboża, co uznano za sabotaż i skazano go na więzienie, w którym zmarł. Matka także zmarła i wróciły tylko dwie córki. Pamiętam, że jak ich zabierano, to po moją koleżankę przyszli do szkoły i wzięli ją na samochód ciężarowy tak jak stała: w fartuchu.

Niemal do każdego domu przydzielono "na mieszkanie" oficerów radzieckich. U mnie w domu też mieszkała rodzina radziecka. Oni mieli syna, Wowkę, z którym zawsze biliśmy się. Mówiłem mu, że "nasi jadą, wasi idą, nasi waszych podwiozą", a on "niet, nasi jedut, wasi idut, nasi waszych podwiezut". I pamiętam, miał takie "walonki", buty zbite z wełny, bardzo ciepłe. My takich rzeczy nie mieliśmy. Kiedy 22 czerwca całe niebo było w samolotach, mój tata powiedział temu oficerowi, że coś się stało. Tamten odpowiedział, że to manewry. Wreszcie pobiegł do swego sztabu i wrócił krzycząc do żony: "Ubieraj się, ubieraj Wowkę!".

Zaczęli w naszym sadzie ciąć drzewa, żeby zamaskować samochody i tak szybko uciekali, jak tylko mogli. Powiedział tylko "Sobaka Giermaniec nopał na nas". Nie wszystkim jednak udało się uciec i koło Suwałk był obóz jeńców radzieckich - niecałe 50 tys. ludzi śmiercią głodową tam wykończono; dochodziło nawet do przypadków ludobójstwa.

Polacy i Żydzi

Przed wojną cały goniądzki rynek był wybrukowany, była tam "targowica" (rynek). Targi w Goniądzu były naprawdę duże. Jeśli w poniedziałek wypadało jakieś święto, to wtedy po mieście chodzili wynajęci przez Żydów ludzie z bębnami i ogłaszali, że nie będzie targu z powodu święta w poniedziałek, i że jest on przeniesiony na wtorek lub na inny dzień, byleby dnia targowego nie stracić. Żydzi jak kogoś znali, to dawali towary na tary, bez procentów, musieli jakoś wspólnie z Polakami żyć. Pamiętam, że kiedyś z ojcem po kościele zaszliśmy do sklepu i tam były buty. Ojciec zażartował, że są za drogie.
- A ile Pan da, panie Ryszkowski?
- Tyle - powiedział ojciec.
- Kto połowę daje, ten już kupcem zostaje.
- Ale ja nie mam pieniędzy.
- A czy ja pana pytam o pieniądze? Ja pana znam. Bierz pan je - ja pana wierzę.

Blisko naszego domu Żydówka prowadziła sklepik, był kowal-Żyd, młyny żydowskie. Nawet, gdy bawiliśmy się w wojsko polskie i żydowskie, to Żydzi, którzy mieszkali między Polakami, szli z nami, byli po naszej stronie. Choć pamiętam też jedną nieprzyjemną chwilę: gdy jako dzieci szliśmy ze święconkami do kościoła, to grupa Żydziaków nam piachu do nich nasypała. Kiedy z płaczem wróciliśmy do domu, to starszy brat i jego kilku kolegów poszli na odsiecz. Mało za to ojca nie zamknęli, trzeba było sporo zapłacić kary, bo chłopcy mało nie wybili Żydziakowi oka. A Polacy bić się umieli. Z tym, że to nie było dlatego, że ktoś był Żydem, lecz, że nasypał piasku w święconki.

Różnie bywało - jeden z policjantów-Żydów wyznaczył nas na zsyłkę i był to syn tego Żyda, który u nas mieszkał. Dwa podpisy wyznaczały na zsyłkę, a on chciał przejąć po nas ten nowy wybudowany dom i chciał się nas pozbyć. A że mieliśmy 40 ha ziemi (nawet trochę więcej), to można było uznać nas za kułaków i zesłać. Potem po wojnie, Żyd odnalazł rodziców - bo ten tu dom był własnością żydowską - i namówił ojca, żeby przejął ten dom za to, że ojciec ukrywał go przez prawie półtora roku. I nie tylko jego zresztą - często na noc do stodoły przychodziło do nas z trzydziestu Żydów, bo były pogromy nocne. Ja nosiłem im tam w wiadrach jedzenie. Ten Żyd, który nazywał się Piekarz, a potem w Stanach zmienił nazwisko na Baker, był dłużej u nas i uznał, że część jego życia to było ryzyko naszej rodziny i zapisał rodzicom ten dom, choć nadal w nim jeszcze mieszkał. Potem jednak - dlatego, że on był tylko zięciem właściciela, przez dwa lata toczyły się sądy i w końcu majątek zabrał nam Skarb Państwa. Musieliśmy pół domu wykupić, a drugie pół zajął sekretarz gminy. Takie było prawo. Gdy w Jedwabnem podczas obchodów przemawiał pewien stary rabin, to mówił, że jego brat Baker cudem przeżył. Cud polegał na tym, że najpierw mieszkał u nas w domu, a potem ojciec z wujkiem znaleźli mu mieszkanie na kolonii. Nie przeżyłby, gdyby nie ryzyko Polaków.

Muszę jednak powiedzieć, że jak Żydów zabierali, to Polacy też płakali, bo byli zżyci z sąsiadami. Chociaż wśród Żydów byli różni ludzie, tak jak w każdym narodzie. Matkę mojego kolegi Żydówka za włosy chwyciła i wyprowadziła ze sklepu mówiąc, że to nie dla Polaków sklep.

Były też i biedne rodziny żydowskie - jeden z krawców goniądzkich miał ośmioro dzieci i ledwo mógł tę rodzinę utrzymać. Tacy Żydzi chodzili z workiem towarów od chaty do chaty i proponowali: "Może igłę, może nić…", żeby coś sprzedać, bo nie stać ich było na własny sklep. Część ludności żydowskiej przeżyła wojnę, jeśli poszła do wojska radzieckiego. W latach 1940-41 miał miejsce normalny pobór do wojska radzieckiego: brano Polaków i Żydów. Niedawno zmarł w miasteczku człowiek, który był na froncie japońskim, a potem przez Iran i Irak wrócił do Polski.

Szczęście - poniekąd...

Niemcy wkroczyli do Goniądza w 1941 r. Cieszyliśmy się, choć był to drugi okupant. A dlaczego? Bo odroczono kolejne zsyłki. Niemcy napadli w niedzielę, a na piątek szykowano kolejną masową zsyłkę. Moja rodzina miała być wywieziona - znaleziono dokumenty, kogo szykowano na zsyłkę. I to był powód, dla którego ludzie poniekąd się cieszyli.

Po wkroczeniu Niemców każdy rolnik musiał przekazać wojsku jakiś deputat zwierząt: krów czy świń. Nie wolno było wtedy rolnikowi zabić świniaka - za to szło się do obozu. Wszystko musiało być uzgodnione z Niemcami, ale ludzie jakoś sobie radzili. Kobiety musiały robić na drutach swetry i skarpety dla wojska niemieckiego. Masowo także zabrano młodzież na prace przymusowe do Niemiec, z niektórych domów nawet po kilkoro dzieci. Kilka osób zginęło w Niemczech w czasie drugiej wojny. Wydaje mi się, że Niemcy chcieli rozpić naród polski, widzieli, że ludzie robią samogonkę, lecz nie zapobiegali temu. Jak człowiek jest pijany, to zawsze jest łatwiejszy do kierowania.

Niedaleko w Knyszynie był obóz, gdzie Niemcy zamykali za mniejsze przestępstwa, ale też się zdarzało, że kogoś rozstrzelano. Pamiętam, że w Goniądzu przez rzekę nie było mostu, tylko prom, i dwu ludzi go pilnowało - jeden nazywał się Sobolewski, drugi Niemotko. Raz poszli tylko na chwilę do domu na kolację i akurat przyszła kontrola: obu ich wzięto do Knyszyna i tam zostali rozstrzelani. Zresztą, kiedy Sowieci uciekali, kilku chłopców się zaśmiało i zdenerwowało tym Ruskich: jeden z nich posłał im serię z karabinu i zabił trzech: dwu braci Olęckich (jeden miał chyba 15 a drugi 16 lat) i Sobolewskiego (brata tego, którego zabili Niemcy).

Krzyż Kawalerski dla pani Pełszyńskiej

Niemcy całkowicie zlikwidowali szkoły. Kilku nauczycieli prowadziło tajne nauczanie. Głównie jednak uczyli swoje rodziny i bliskich. Jedyną nauczycielką była Zuzanna Pełszyńska, zakonnica bezhabitowa, która od 6 rano do 10 wieczór uczyła wszystkie dzieci. Różne klasy, różny poziom, aż po siódmą klasę. I grosza nie brała za naukę. Kiedy komisarz wykrywał, gdzie ona uczy, to ją aresztował. Odsiadywała dzień, dwa w więzieniu i wracała, znajdowała nowy dom, gdzie mogła uczyć i powiadamiała nas. Dzięki tej Pani przerobiłem w przyspieszonym tempie wszystkie klasy do szóstej włącznie. Kiedy w 1945 r. wróciliśmy z wygnania, pani Pełszyńska przerobiła z nami ekspresowo jeszcze raz klasę szóstą i zdaliśmy egzamin do klasy siódmej. W Goniądzu miała być szkoła średnia, ale w końcu nie powstała. Gimnazjum było tylko w Białymstoku. Pani Pełszyńska zebrała nas wszystkich do Białegostoku, porozwoziła po szkołach. Znała się z tajnego nauczania z dyrektorami szkół. I potem po latach, kiedy zobaczyłem w Związku Nauczycielstwa Polskiego, że pani Pełszyńska jest daleko, daleko na liście tajnego nauczania, to zrobiłem wszystko, żeby ustawić ją na pierwszej pozycji i wywalczyliśmy dla niej Krzyż Kawalerski. Mimo, iż codziennie chodziła do Komunii, to władze ustąpiły i dały jej krzyż - właśnie za tajne nauczanie.

Raz niemieccy żandarmi zabrali nam szesnaście krów i wzięli nas, dzieci w dwunastym roku życia, do pędzenia tych krów. Za Osowcem rozpoczęło się wtedy bombardowanie. Kiedy Niemcy się pochowali, mój kolega, Ciechanowski, krzyknął: "Chodźcie za mną" i wyprowadził nas na Bagna Biebrzańskie. Nie wracaliśmy już do domu, tylko mieszkaliśmy w tych stogach siana tak długo, aż Sowieci nas wyzwolili. W tym czasie dwa ładniejsze kare konie w naszej stodole trzymała niemiecka żandarmeria, by mieć jak uciekać i kiedy już uciekali, wzięli mojego brata za furmana. Mój ojciec chciał iść za niego, lecz żandarmi się nie zgodzili. Przybiegł wtedy żandarm-Polak (Pan Ostapkowicz - po wojnie chciano go sądzić, ale ludzie nie dali, bo on im bardzo wiele pomógł; gdy tylko coś usłyszał, to zaraz mówił ludziom; był jak polski wywiad w żandarmerii) i powiedział, że teraz żandarmami są głównie Ukraińcy, więc jak dostaną dwanaście litrów wódki, samogonki, to wypuszczą brata. Rodzice nie wierzyli, ale zwerbowali całą rodzinę i nakupili tej samogonki (głównie po Koloniach). I rzeczywiście żandarmi go wypuścili - brat jeszcze jak wychodził, to pod płaszcz ukrył lejce, które zdążył ukraść! Potem przeprawił się za rzekę i dołączył do nas. Ale nie mieliśmy, co jeść, więc ukradł krowę komisarza (bo nasze krowy poszły do Niemiec). Wtedy nauczyłem się doić krowy: najpierw leciało po rękach, ale potem już było dobrze. Mieliśmy mleko, a chleba się przywiozło czasem z domu - ja byłem jeszcze za mały, ale brat w nocy łódką przeprawiał się do domu na drugi brzeg. Dużo ludności żyło tam wtedy w tych stogach. Pamiętam, że gdy Sowieci przyszli już na naszą stronę i zaczęli strzelać, to my musieliśmy znowu uciekać. Krowę pocisk rozerwał nam na kawałki. Gdy dobiegliśmy nad rzekę, to mnie żołnierz sowiecki wziął do łódki, lecz brata już nie chciał, bo mówił, że jest za duży i żeby płynął sam. Brat dopiero następnego dnia przyszedł do domu, bo musiał iść daleko na wschód, żeby przeprawić się przez rzekę. Ojciec też wrócił. Wcześniej był zabrany do kopania okopów. Nic nie mieliśmy. Spotkaliśmy się wszyscy u wujka, na Kolonii. Największa radość była z tego, że wszyscy żyjemy, choć nie mieliśmy nic. Mój tata zawsze mówił: "Jak głowa zostaje, to włosy odrosną".

Filomaci i filareci

Po wojnie było u nas niespokojnie. Byli partyzanci i bandy rabunkowe, które udawały partyzantów. Nawet milicja goniądzka w dzień była milicją, a w nocy bandą. Potem dostali za to wysokie wyroki, kiedy jednego z nich (zastępcę komendanta) rozpoznano po głosie i wszystkich aresztowano. Do milicji trafił m.in. młody chłopak, Jan Trofim. Reszta podejrzewała, że wiedział on o ich podwójnej roli. Na jakimś weselu, gdzie był Trofim, przyszli więc z bronią i rajstopami na głowie (bo masek nie mieli), kazali wszystkim paść na ziemię, odczytali jego nazwisko i zabrali. Dopiero wiosną znaleziono go zabitego w kanale w Osowcu.

Młodzież po wojnie była wesoła, ale i niespokojna. Tworzyliśmy nielegalne organizacje młodzieżowe. Byliśmy w trzech grupach - nie chcieliśmy się łączyć, żeby wszystkich od razu nie zamknięto. Wszyscy mieliśmy broń, przecież przez sześć miesięcy stał tu front. Pierwsza grupa nazywała się "Orzeł" i tworzyli ją moi dwaj koledzy: Antoni Wojtkielewicz i Jan Wróblewski. Innych, młodszych zwolnili, lecz ci dwaj byli więźniami politycznymi. Dwa lata spędzili w więzieniu, pracując w kopali, a potem zostali wzięci na pół roku do OHP, także do kopalni, później zabrano ich do wojska na dwa lata - także do kopalni. Inny z kolegów został zwerbowany przez szkołę wywiadu amerykańskiego w Niemczech, lecz w czasie lądowania został ujęty i rozstrzelany. Miał 22 lata. Był na drugim roku medycyny w Warszawie.

Moja grupa była druga, nazywaliśmy się "Orlęta Podlasia" i było nas szesnastu chłopców. Gdy założyliśmy organizację, mieliśmy po 16 lat. W nocy składaliśmy przysięgę na ręce księdza Potockiego, który uczył nas religii. Najpierw odmawiał, a potem powiedział: "A, filareci i filomaci też byli młodzi!". W nocy, w kaplicy świętego Antoniego odbyła się msza św., Komunia, przysięga…Dziś wiadomo, że to było niepotrzebne, bo i tak prędzej czy później byśmy wpadli. Nasza grupa miała wejść jako grupa wywiadu amerykańskiego - chcieliśmy obsadzić całą Polskę: jeden kolega jechał na studia do Szczecina, drugi do Łodzi, a ja szedłem na studia do Poznania. Tak, żeby nie było dwu ludzi w jednym mieście. Wpadliśmy jednak na kradzieży maszyn do pisania i powielaczy, lecz dwu kolegów wzięło wszystko na siebie, choć to ja w tym czasie byłem szefem tej grupy i dowodziłem całą akcją. Najpierw ręcznie pisaliśmy wszystkie ogłoszenia i ostrzeżenia o wyrokach (jeśli ktoś nie zrezygnuje z bycia szefem ZMP itp.). Robił to jeden kolega, Władysław Skubik, który dobrze znał pismo drukowane. Ale potem doszliśmy do wniosku, że wpadka może być szybka, bo pierwsza grupa wpadła właśnie po tym, jak grafolog rozpoznał pismo. Kiedy więc braliśmy maszyny do pisania z piwnicy szkoły, córka sprzątaczki zauważyła właśnie Władka. Kiedy to się stało i ich aresztowano, byłem już w klasie maturalnej i nie byłem pewien, czy będę zdawać maturę, czy pójdę siedzieć. Nie wiedziałem, czy wytrzymają, choć w przysiędze było napisane, że za wydanie kogoś grozi kara śmierci ("wykonam sam wyrok, lub zezwalam na wykonanie go bez wyrzutów sumienia"). Tłukli ich bardzo. Pracownik Urzędu Bezpieczeństwa wybił Władkowi trzy zęby (choć mieszkał u niego w domu), ale chłopcy wytrzymali. A my mieliśmy ich już z rana przy cmentarzu odbijać, lecz obaj wytrzymali i cały czas twierdzili, bo taka właśnie była między nami umowa, że ukradli maszyny, żeby je sprzedać na wino. Siedzieli, więc tylko cztery miesiące w Białymstoku i byli sądzeni jako złodzieje. Inaczej, gdyby uznano ich za przestępców politycznych, kara byłaby znacznie większa, a mnie też nie ominąłby słony wyrok. Próbowałem ich odwiedzać w więzieniu, lecz jeden z nich, Tadeusz Bućko, powiedział mi: "Ty nie przychodź, bo pytali już o ciebie i wygląda, że podejrzewają, że masz z tym coś wspólnego!"

Była też trzecia grupa: "Orzeł Biały", której szefem był Tadeusz Wasilewski, która także wpadła. Im udało się oczyścić komitet partii w Goniądzu ze wszystkich dokumentów, które w workach zanieśli na cmentarz i tam zakopali. Ktoś potem ich powiadomił, że wszyscy mają się stawić na stacji kolejowej w Ełku i stamtąd zabiorą ich za granicę. A to była podpucha - na miejscu czekała na nich bezpieka i wszystkich zwinięto: dwie dziewczyny i resztę chłopców, wszystkich uczniów szkoły średniej. Dostali duże wyroki: Tadek Wasilewski siedem lat, lecz odsiedział tylko trzy, bo przyszedł Październik. Był więziony w najgorszym więzieniu, w Strzelcach Opolskich, gdzie siedzieli tylko esesmani i zbrodniarze. Wszyscy pozostali, Karłowski, Śliwiński, Szwarc, musieli pracować w najgorszych kopalniach. Działalność konspiracyjną całkowicie zakończyliśmy w 1952 r. Wtedy byłem już Poznaniu. Z całej mojej grupy szesnastu osób żyją dziś tylko cztery.

źródło: http://swiadkowiehistorii.pl/relacje.php?a=swiadectwo&id=68

wyszukał: Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek