Wspomnienia Jerzego Purzeckiego z Krypna – „Między niebem a ziemią”

Między niebem a ziemią. Wspomnienia

Oto słowo wstępne z tej książki napisane przez autora.

"Wspominając dawne czasy, wróciłem myślą do minionego okresu mojego życia: ciężkiego dzieciństwa, trudnej drogi życiowej, uporu w osiąganiu obranego celu i walki o środki do samodzielnego życia. Starałem się opisać wszystko to, co zapamiętałem, może nie dość szczegółowo, ale przynajmniej najważniejsze wydarzenia. Patrząc obecnie na przeżyte lata, z żalem wspominam te najprzyjemniejsze chwile, które już nie wrócą. Wiele czasu zajęło mi wejście w nurt życia lotniczego, któremu poświęciłem swoje młode lata. Choć trudna to była droga, z uporem pokonywałem wszystkie szczeble lotniczego szkolenia. Mimo początkowych niepowodzeń i wypadków lotniczych, nie zrezygnowałem z tak pięknej dziedziny - lotnictwa.

Napisanie tych wspomnień zawdzięczam mojemu serdecznemu druhowi z lat dziecinnych - Wieśkowi Sienkiewiczowi. Z nim spędziłem lata nauki szkolnej i część młodzieńczych. Choć nasze miejsca zamieszkania dzieli duża odległość, zawsze chętnie wracamy do wspomnień. Wiesiek przyczynił się do napisania tych wspomnień. Z rękopisu sporządził maszynopis, pomagając przygotować wszystko do druku. Dzięki mu za to. No i rzecz najważniejsza - pięćdziesięciolecie wykonania mojego pierwszego lotu. Tak, to było pięćdziesiąt lat temu!!! Ach, jak ten czas bezlitośnie szybko przyspiesza swój bieg! Jak go zahamować? Co zrobić, aby móc to wszystko odwrócić i zacząć lotnicze życie od nowa? To jest pytanie, na które nikt z żyjących nie znajduje odpowiedzi. Z żalem musimy się z tym pogodzić, że to, co w naszym życiu minęło, nigdy do nas nie wróci. Taka jest kolej naszego życia i zgodnie ze słowami piosenki: „Tych lat nie odda nikt, ani dni..."

Pozostały tylko miłe wspomnienia..."

Jerzy Purzecki

Niżej prezentowane wspomnienia spisałem na podstawie maszynopisu, który otrzymałem w marcu 2006 r. od pana Jerzego Purzeckiego. Całość wspomnień została wydana drukiem w 2001 r.

Jadąc historycznym traktem, łączącym równie historyczne miejscowości Knyszyn i Tykocin, na szóstym kilometrze od Knyszyna napotykamy wieś Krypno. Z opowiadań dziadka zapamiętałem, że nazwa ta pochodzi od „krypy” przy studni, z której przejeżdżający tym traktem poili konie, udając się w dalszą drogę. Jak wynikało z opowiadań starszych mieszkańców Krypna, jednego dnia obok znajdującej się krypy na rosnącym lipowym drzewie zauważono obraz Matki Boskiej. Zastanawiano się skąd tam się znalazł? Krypno w tym czasie należało do parafii w Knyszynie. Mieszkańcy Krypna obserwowali zaistniałe niecodzienne zjawisko pojawienia się obrazu Matki Boskiej.

Z przeprowadzonych rozmów wynikało, że nikt z mieszkańców Krypna tego obrazu tam nie umieścił. Po naradzie postanowiono zanieść ten obraz do kościoła parafialnego w Knyszynie. Zebrała się grupa dziewcząt, zdjęto z lipowego drzewa obraz Matki Boskiej i śpiewając nabozne pieśni, zaniesiono obraz do Knyszyna. Tam go zostawiono. Jakie było zdziwienie wracających z Knyszyna dziewcząt, gdy zobaczyły na tym samym drzewie ten sam obraz. Jak to się mogło stać? Przecież własnoręcznie zanieśliśmy go do Knyszyna, a on wrócił szybciej od nas na wybrane lipowe drzewo! Powstało kłopotliwe pytanie, co z tym obrazem zrobić? Była to rzecz niespotykana. Ale cóż, postanowiono ponownie zanieść obraz Matki Boskiej do Knyszyna. Drugim razem sytuacja znowu się powtórzyła i ponownie obraz wrócił szybciej na swoje miejsce niż niosący go ludzie. W związku z tym więcej do Knyszyna go już nie odnoszono.

Wybudowano mały kościółek (kaplicę), umieszczając obraz w ołtarzu. Obraz zasłynął cudami. Później wybudowano kościół pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Obecnie jest to sanktuarium, do którego przez cały rok organizowane są pielgrzymki. Obok Krypna przebiega linia kolejowa łącząca Białystok z Ełkiem (dawniej Prusy Wschodnie). Krypno jest podzielone na Krypno Kościelne i Krypno Wielkie zajmujące większą część wioski.

W Krypnie mego dzieciństwa była gmina, urząd pocztowy, którym kierował Tadeusz Lewko, zaopatrujące mieszkańców dwa małe sklepiki i stara karczma, w której kiedyś prowadził swą działalność osiadły tu mieszkaniec pochodzenia żydowskiego. W Krypnie Wielkim zamieszkiwali drobni rolnicy, ale było też kilku bogatszych, którzy posiadali „cząstek” (10 hektarów) ziemi, byli tez i biedni, którzy utrzymywali się z pracy zarobkowej u bogatszych. Zabudowa wsi wyglądała biednie, ale było też kilka ładnych domów, co świadczyło o zamożności ich właścicieli.

Czas szybko upływał. Pamięć moja sięga okresu, kiedy mama prowadzała mnie za rączkę po domu i do kościoła. Utkwił mi w pamięci pogrzeb Bończy – Waśniewskiego przed 1939 r. A było to tak: Między Knyszynem, a Krypnem zajmując duży obszar ziemi istniał były majątek hrabiego Krasińskiego, nazywany często zamkiem lub dworem. W tych czasach tym majątkiem zarządzał wyżej wspominany Bończa – Waśniewski (imienia nie pamiętam). Na pogrzeb zebrał się tłum mieszkańców Krypna i okolicznych wiosek. Do mnie dotarły słowa „pana chowają”, ale jeszcze nie wiedziałem, co te słowa znaczą. Przyglądałem się z zaciekawieniem temu pogrzebowi, nic z tego nie rozumiejąc. Mamo, dlaczego na tym pogrzebie wszyscy tak mówią? Zapytałem o wyjaśnienie całego zdarzenia. Mama odpowiedziała; jak dorośniesz to zrozumiesz, a teraz wracamy do domu. Bez zadawania dodatkowych pytań wróciłem z mama do domu.

Pamiętam fragmenty prowadzonych przed 1939 r. manewrów wojskowych. Przez naszą wieś przejeżdżała kawaleria na pięknych koniach oraz ciągnione przez 6 koni armaty. Tymczasem zbliżał się wrzesień 1939 r. i straszliwa II wojna światowa. Ogłoszono mobilizację. Jak pamiętam wcielono wtedy do wojska dwóch nauczycieli: Witolda Safiejkę i Jana Siwaka. Oprócz nich poszedł do wojska Bernard Gawełko i inni, których nazwisk nie pamiętam. Wiem, że niektórzy walczyli pod Monte Ciasno, a Gawełko przeszedł szlak bojowy z armią gen. Andersa. Po wojnie szczęśliwie wrócił do domu. Miał ogorzałą twarz, opaloną w południowych krajach. Pamiętam jak we wrześniu 1939 r. do naszej wsi wkroczyły wojska niemieckie. Nie zatrzymywały się jednak na dłużej, były tu tylko przemarszem. Po raz pierwszy zobaczyłem na niebie przelatujące samoloty. Ludzie zbijali się w gromady nie wiedząc, co się dzieje. Na widok lecących samolotów chowaliśmy się pod drzewa, tak żeby nie było nas widać. To wszystko działo się bardzo szybko. W krótkim czasie po przejściu wojsk niemieckich zobaczyliśmy wkraczające do naszej wsi drugie wojsko, tym razem sowieckie. Po ich wkroczeniu zaczęły się wywózki w głąb Rosji. Zaczęto wywozić całe rodziny. Pewnego dnia rano, dowiedzieliśmy się że wywieziono dwie rodziny Cybulków. W jednej rodzinie był mój kolego z mojego wieku, Jaś i jego młodsza siostra Krysia. W drugiej rodzinie od wywózki ocalał malutki Kazik, którego ukryła jego babcia. Widocznie było mu sądzone unikniecie jednej śmierci, która mogła go dosięgnąć w czasie transportu. Jednak drugi raz już nie zdołał umknąć nagłej śmierci, która go dopadła, gdy wjechał w 1995 r. samochodem na niestrzeżony przejazd koło Borsukówki. Wjechał wprost pod nadjeżdżający pociąg ginąc na miejscu. Co mu Pan Bóg naznaczył, to go dosięgło. Ojcowie rodzin Cybulków ukrywali się, nie pamiętam tylko czy przez okres pobytu wojsk sowieckich, czy też do zakończenia drugiej wojny. Oprócz tych rodzin wywiezieni byli jeszcze inni, których nazwisk nie pamiętam.

We wsi rozlokowano wojsko po poszczególnych domach. Dużo ich było z końmi, tych nazywaliśmy kozakami. Pamiętam, że jeden z kozaków wyjął z „papachy” czerwoną gwiazdkę i podarował ja dla mnie. W gminie stworzono „sielsowiet”, gdzie pracowali różni ludzie, między innymi mieszkaniec naszej wsi Józef Wróblewski. Otwarto we wsi sklep nazwany „kooperatywą”, który prowadził syn mojej chrzestnej – Antoni Zajączkowski. Czas płynął dość szybko, tak że ja na swój dziecinny wiek wszystkiego z tego okresu nie zapamiętałem. Pod koniec pobytu wojsk sowieckich, pamiętam ich odwrót. Zaczęły się naloty niemieckich samolotów na strategiczne cele wojsk sowieckich. Zbombardowano skład paliwa w Mońkach. Wybuchy słychać było u nas w Krypnie i widoczny był czarny dym z płonącego paliwa. Wojsko cofało się, porzucając po drogach sprzęt wojskowy i amunicję. U nas we wsi pozostawiono lekki czołg, nazywaliśmy go „tankietką”. Zbieraliśmy się w grupę i bawiliśmy w wojnę. Jedni bronili się z tankietki, drudzy ją atakowali. Niektórzy wracali do domu z oznakami walki w postaci solidnych siniaków.

Po wycofaniu się wojsk sowieckich, do wsi wkroczyło wojsko niemieckie. Zaczęło się od wprowadzania nowego porządku. Najpierw zabrano Józefa Wróblewskiego i Antoniego Zajączkowskiego i rozstrzelano ich w pobliskim lesie. Zajęto plebanię, rozebrano mur między kościołem a plebania. Do plebani wprowadziła się żandarmeria. Usunięto z domu rodzinę Stanisława Wiśniewskiego (był to okazały dom, jeszcze nie wykończony) i w zamian dano mu daleko za wsią inny dom z gospodarstwem. Wojsko rozlokowało się w szkole i po domach, przekwaterowując prawowitych mieszkańców do innych rodzin. W części szkoły urzędował amskomisarz, sprawujący władzę nad gminą Krypno. W pobliskim Knyszynie założono obóz pracy. Umieszczano w nim przeważnie skazanych za niewielkie wykroczenia (pędzenie bimbru, nielegalny ubój zwierząt itp.). Zorganizowano brygadę znających się na robocie fachowców i robotników niewykwalifikowanych. Do tej brygady przydzielono mojego tatę. Do zadań brygady należało wykończenie domu Stanisława Wiśniewskiego i wykonywania wszelkich prac gospodarczych. W domu tym, po wykończeniu miał siedzibę amskomisarz. Na brygadzistę wyznaczony został Wacław Kowalewski, cieśla i stolarz. Kierownikiem prac był Niemiec, a inspektorem nadzoru drugi Niemiec (dojeżdżający) o nazwisku Rybke. Na prowadzenie gospodarstwa po Stanisławie Wiśniewskim osadzono wraz z całą rodziną Antoniego Sochackiego (gdzieś z poznańskiego).

Rozmawiał on po polsku i niemiecku, nazywaliśmy go „parobkiem” komisarza. Z synem jego Lucjanem, moim rówieśnikiem urządzaliśmy różne dziecinne zabawy (zginął on tragicznie po wojnie, bawiąc się granatem). Na jego pogrzebie niosłem krzyż, prowadząc orszak pogrzebowy na miejsce jego spoczynku. Stacjonujące u nas wojsko niemieckie było zabezpieczeniem tyłów posuwającego się natarcia na wojska sowieckie. Składało się z ono różnych żołnierzy, którzy nie nadawali się do walk na pierwszej linii frontu. Jeden z żołnierzy był w tak podeszłym wieku, że nazywaliśmy go „starym babą”. Ale byli też i tacy co dobrze rozmawiali po polsku. Po unormowaniu spraw, zaczęło się „normalne” życie. Na początek zabrano ze wsi dwóch umysłowo chorych tj. Henryka Cybulko i Franciszka Kupca, niestety ślad po nich zaginął. Najprawdopodobniej zgodnie z doktryną Hitlera zgładzono ich. Zaczęto też wywozić ludzi na roboty przymusowe do Niemiec. Co pewien czas organizowano zbiórkę kobiet i mężczyzn nadających się do pracy i już w większych grupach odsyłano ich do Niemiec. Swoją działalność zaczęła też miejscowa żandarmeria. Przed jakąś większą akcją sołtys w przeddzień wyznaczał ze wsi furmanki i uzbrojeni żandarmi jechali nimi w rejon zakładanego działania. Z jednej z takich akcji nie powrócił żywy gruby żandarm (powyżej 100 kg) o nazwisku Koch. W rejonie akcji, gdzieś w okolicach wsi Wiślak, Szafranki, Żuki natknęli się w lasach dawnego majątku Szelągówka na oddział partyzantów. Wywiązała się strzelanina, w której zginął Koch. Po tym zdarzeniu na mieszkańców naszej i okolicznych wsi padł blady strach. Większość, przeważnie mężczyźni zaczęli się ukrywać. Bali się, że w każdej chwili może dojść do masowej egzekucji. Taką jedną noc spędziłem z tatusiem w budzie zbudowanej na polu dla pastucha, żeby miał się gdzie skryć przed deszczem. Do dziś pamiętam tamtą noc. Sytuacja taka trwała około 2 tygodni. Aż pewnej niedzieli, na polecenie komendanta żandarmerii, ksiądz z ambony ogłosił, że ludzie nie powinni się bać, gdyż nie będzie żadnych represji z niemieckiej strony. Jednak nie wszyscy w to uwierzyli, gdyż podobna sytuacja była w okolicach Tykocina, gdzie sporo ludzi rozstrzelano, wiele osób wywieziono też do obozów pracy na terenie Niemiec. Kilka dni trwało oswajanie się z nowo zaistniałą sytuacją, życie powoli wracało do okupacyjnej codzienności.

Z jednej z wypraw amskomisarz przywiózł młodą kobietę. Z ciekawością się jej wszyscy przyglądali, zastanawiano się, jaki będzie jej dalszy los. Na początku z polecenia amskomisarza zaczęto szukać dla niej mieszkania. Jako, że nasz dom znajdował się pod ręką ulokowano ją u nas. Z rozmowy z nią wynikło, że pochodzi ona z okolic Zduńskiej Woli i ostatnio prowadziła maleńki sklepik w pobliskiej wsi Bajki Stare. Nazywała się Halina Owczarek i doskonale znała język niemiecki w mowie i piśmie. Amskomisarz zorientował się, że będzie przyda się w pracy w jego biurze jako sekretarka. Następnie dowiedzieliśmy się też, że przed wojną była nauczycielką. Tak więc przybyła do nas nowa osoba, której zawdzięczam pierwszy kontakt z nauką. Życie toczyło się dalej. We wsi zorganizowano tajne nauczanie, które prowadziła nauczycielka Zofia Safiejko. Jej mąż Witold został powołany do wojska. Nauczanie odbywało się za wsią u mego wujka Mieczysława Laskowskiego. Część dzieci chodziła na tajne nauczanie, ale ja z tego nie korzystałem. Rodzice moi porozmawiali z naszą lokatorką i ona wyraziła zgodę na to by mnie uczyć czytania i pisania. W taki właśnie sposób nauczyłem się dobrze pisać i czytać.

Żołnierze niemieccy co niedziela organizowali koncerty. Na plac przychodziła orkiestra składająca się z kilku żołnierzy grających na różnych instrumentach muzycznych. Czasami przychodzili posłuchać muzyki mieszkańcy wsi, a także dziewczęta, które nie zostały wywiezione na przymusowe roboty. Ktoś z nimi zatańczył, czasem był to sąsiad, a czasem niemiecki żołnierz. Pamiętam pewnego razu rozeszła się po wsi wiadomość by licznie przybyć na niedzielny koncert. Wszyscy zastanawiali się co to może być? Jedni się obawiali, że to jakiś podstęp, inni nie mieli wyrobionego zdania. Nadeszła niedziela, żołnierze grający porozstawiali stoliki, rozłożyli nuty i przygotowali się do grania. Mimo wcześniejszych obaw na koncercie zebrała się spora grupa mieszkańców. Żołnierze zaczęli grać. Naraz widzimy, idzie dwóch żołnierzy niemieckich, a z nimi żołnierz w polskim mundurze i w rogatywce, na której widnieje polski orzełek. Oczy wszystkich skierowały się na tego żołnierza. Rozległ się cichy szmer. We wsi był niemiecki tłumacz, który objaśnił, że to polski oficer, który nie zginął w Katyniu, ale uciekając stamtąd dostał się do niemieckiej niewoli. Teraz chciałby wszystkim opowiedzieć, jak to było w Katyniu. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Najpierw ludzie pomyśleli, że na oczach zebranych niemieccy żołnierze rozstrzelają polskiego oficera. Ale stało się inaczej, pozwolono mu opowiedzieć o tym co widział w Katyniu. Oficer polski w randze porucznika z dwoma gwiazdkami na naramiennikach był średniego wzrostu i czystą polszczyzną snuł swoje opowiadanie. Dokładnie treści jego słów nie pamiętam. Po przemówieniu i skończonym koncercie wszyscy rozeszli się do domów, sami bijąc się ze swoimi myślami. Część myślała, że to propaganda, część, że nie prawda, a w rezultacie dopiero czas wyjaśnił wszystko.

Nadszedł czas odwrotu armii niemieckiej ze wschodu. Pamiętam nasilone loty niemieckich samolotów na wschód. Samoloty latały całymi eskadrami zasłaniając niebo. Strasznie mnie fascynowały latające maszyny. Widziałem jak jeden z samolotów ciągnął drugi. Nie wiedziałem, o co tu chodzi, więc pytałem tatę co oni wyczyniają. Tatuś też nie bardzo wiedział, ale odpowiedział mi, że pewnie ten jeden jest zepsuty i nie może sam lecieć. Dopiero później dowiedziałem się, że w ten sposób rozciągano szybowce desantowe, których zadaniem było przetransportowanie wojska na linię frontu.

Front ze wschodu powoli przesuwał się na zachód. Wojsko niemieckie zaczęło częściej przemieszczać się przez naszą wieś. Po lasach zaczęli działania partyzanci. Na linii kolejowej Białystok – Ełk, w okolicy wsi Nowosiółki, wyleciał w powietrze wojskowy pociąg. Zginęło wielu wojskowych, ale nie było represji. Przyczyną katastrofy był wybuch bomby zegarowej w jednym z wagonów. Kursujące na tej trasie normalne, cywilne pociągi osobowe były składane tak, że w pierwszym wagonie za lokomotywą jeździła ludność polska, a w następnych Niemcy. Na przejazd do Białegostoku trzeba było mieć przepustkę wystawioną przez amskomisarza, a wypisana przez Halinę Owczarek. Przepustkę taką otrzymywało się raz w miesiącu. Pamiętam jak żandarmi przeprowadzili u kamieniarza Władysława Jaworskiego rewizję i znaleźli trochę dynamitu potrzebnego do rozsadzania dużych kamieni, z których robił pomniki. Po rewizji zabrali go na żandarmerię, podejrzewając o działanie w partyzantce. Żandarmi nie doprowadzili go do swojej siedziby. W czasie marszu, prawdopodobnie ze strachu przed przesłuchaniem upadł na wysokości plebani i zmarł.

Front zbliżał się coraz bardziej. W międzyczasie wywieziono Żydów z Knyszyna. Wszyscy prawdopodobnie zginęli w obozach zagłady. Pozostały tylko ich puste domy. W 1943 r. mając 66 lat zmarł mój ukochany dziadziuś. Tatuś zrobił trumnę i po ceremonii pogrzebowej pożegnałem bliską mi osobę. Niestety nie doczekał końca wojny odchodząc na wieczny spoczynek i pozostawiając nas w żałobie. Wojska niemieckie coraz wyraźniej cofały się. Przez naszą wieś przemaszerowali różni uciekinierzy ze wschodu udając się na zachód. Byli między nimi Ukraińcy, Białorusini i inne narodowości, które współpracowały z Niemcami. Uciekając przed wojskami sowieckimi, jechali wozami z całym swoim dobytkiem. Niektórzy jechali konno, mając narzucone na ramiona opończe sposobem kozackim. Nie ominęło to też naszego kasztanka. Opuszczając swego gospodarza zarżał na pożegnanie i posłusznie opuścił swoje pielesze, truchtając w nieznaną dal. Wycofywali się z naszej wsi żołnierze, którzy zabezpieczali tyły. Ich miejsce zajmowali następni, szykujący się do walki. Ustawiali działa. Jedno było postawione w ogrodzie sąsiada i skierowane lufą w kierunku wsi Ruda, drugie postawiono w stodole obok naszej posiadłości. Oba działa były dobrze zamaskowane, pierwsze przez gęste krzaki, no a drugie było całkiem niewidoczne, gdyż mogło strzelać tylko przez otwarte drzwi stodoły. Wszyscy kopali schrony, w których można się było schować i zabezpieczyć przed spadającymi pociskami. Na naszym podwórku był wybudowany fundament pod letnią kuchnię, a pod jego betonowym stropem była piwnica, która służyła nam jako schron. Każdy pakował swój dobytek w różnego rodzaju skrzynie i zakopywał je w ziemi, maskując miejsce ukrycia. Tatuś zabrał też trzy krowy i odprowadził je do swojej rodzinnej wsi Rekle uznając, że tam będzie bezpieczniej. Wojsko cofając się, zabierało mężczyzna do kopania okopów.

Taki los spotkał brata mojego Taty, czyli mojego stryja mieszkającego we wsi Rekle – Wincentego Nurzeckiego.

Latem 1944 r. znaleźliśmy się na linii frontu. Na naszą wieś zaczęły padać pierwsze kule. Ludzie uciekali gdzie się dało. Na wieży kościoła ulokował się niemiecki obserwator, śledząc ruchy wojsk sowieckich, kierował ogniem niemieckich baterii. Zrobiło się istne piekło. Babcia, mamusia i ja nie wiedzieliśmy, co robić, gdzie się schować. Początkowo ukryliśmy się w naszej piwnicy pod letnią kuchnią. Ostrzał artyleryjski wojsk sowieckich trwał od samego rana do jakiejś godziny 10 – 11, następnie następowało natarcie piechoty. Po nieudanym ataku następowała chwilowa przerwa w działaniach zbrojnych. Zastanawialiśmy się, co robić dalej? Pozostać w piwnicy czy uciekać gdzieś indziej? W końcu mama postanowiła, że zostajemy. W następnym dniu nastąpił taki huraganowy ogień artyleryjski, że nie można było wysiedzieć w naszym schronie. Babcia zaczęła odmawiać „Pod Twoją obronę”, a mamusia i ja powtarzaliśmy za nią słowa modlitwy.

Bum!!, bum!! – głos w pobliżu rozrywającego się pocisku zagłuszał słowa naszej modlitwy. Przytuliliśmy się do siebie, zaczęliśmy wątpić, czy przeżyjemy ten dzień. Zaczęliśmy płakać. Babcia zaczęła naszą pieśń parafialną; O matko Boska, pani krypnowska, nie opuszczaj nas, nie opuszczaj nas…. Prosząc o przetrwanie piekielnego ostrzału artyleryjskiego. Pociski rozrywały się wokół naszej piwnicy. Przez małe okienko w piwnicy widać tylko było błyski ognia i słychać potężne huki rozrywających się pocisków. Obawialiśmy się, żeby który przypadkiem nie wpadł przez niewielkie okno w piwnicy. Po ataku artyleryjskim i ponownym natarciu piechoty nastąpiła chwilowa cisza. Jak się okazało atak znowu się nie powiódł. Korzystając z chwili spokoju, wyszliśmy z naszej piwnicy i zaczęliśmy na pola za wsią, w kierunku domu Franciszka Wróblewskiego. Za stodołą jego gospodarstwa wykopany był prowizoryczny schron. Dobiegliśmy do niego, odkryliśmy właz zakryty wiązką słomy. Do środka ledwo udało nam się wejść, gdyż w było tam już tyle ludzi. Następnego dnia sytuacja była podobna. Patrzymy, a tu całe Krypno Kościelne po naszej stronie płonie, to samo w Krypnie Wielkim. Palą się nasze zabudowania. Mama płacze polecając się Bożej Opiece. Następny dzień bez zmian, podobnie jak w kolejnych. Co dalej? Czekamy na dalszy przebieg tej straszliwej wojny. W następnym dniu spłonął nasz dom, pozostało po nim tylko pogorzelisko. Nie naruszona tylko została wybudowana poza wsią niewielka dziadkowa kuźnia.

Mamusia postanawia uciekać dalej od wsi i płonących zabudowań. Uciekamy na kolonię między naszą wsią, a wsią Długoręka. Tu było trochę spokojniej, tu też zobaczyłem przelot samolotów z czerwonymi gwiazdami na skrzydłach. Leciały tak nisko, że mimo strachu pokiwałem im ręką. Następnego dnia samoloty zaczęły ostrzeliwać Długołękę. Cała wieś zaczęła płonąć. Wybuchała nagromadzona przez Niemców amunicja i inne materiały wybuchowe. Po jednym z ataków powietrznych z trzy kilometrowej wsi, pozostała kupa popiołów. Przeżyliśmy jeszcze jeden dzień. Ataki wojsk sowieckich nie dawały zamierzonych rezultatów, ze względu na zaciekle broniące swoich pozycji siły niemieckie. W naszym spokojnym zakątku zaczynało się robić coraz goręcej. Wojska sowieckie chcąc przełamać obronę niemiecką, atakowały z coraz większą zaciętością. Mamusia postanowiła uciekać gdzieś dalej. Pozostało pytanie – dokąd? W rezultacie uciekamy do wsi Góra, gdzie mieszkał brat ojca Kazimierz Nurzecki. Którędy i jaką drogę wybrać? Mama decyduje, że przejdziemy lasami ciągnącymi się do samej wioski. Chyłkiem, szybkim krokiem, czy też biegiem poruszamy się między drzewami lasu. Nie wiemy, że w jednym lesie są stanowiska wojsk sowieckich, a w drugim niemieckich, a my przedzieramy się między nimi. Wystarczyło tylko nacisnąć na spust karabinu i by nas nie było. Ale dzięki opiece Bożej jakoś dotarliśmy do Góry, gdzie było znacznie ciszej. Po kilku dniach dołączył do nas tatuś, zostawiając jedną krowę (dwie zabrali Niemcy) u brata w Reklach. Tam też zaczęło być gorąco.

Pewnego dnia przyszli żołnierze niemieccy zabierając mężczyzn do kopania okopów. Między nimi był też tatuś. Mamusia prosiła, żeby go nie zabierali, ale nie dało to żadnego rezultatu. Tatuś chwycił się ostatniej deski ratunku i pokazał nogi pokryte wrzodami, których nabawił się pilnując krowy na pobliskich mokradłach. Na szczęście zabieg poskutkował. Jeden z żołnierzy machnął ręką i powiedział „krank”, po czym odeszli zostawiając nas w spokoju. Nad ranem artyleria sowiecka przystąpiła do ostrzału wsi. Nie trwało to zbyt długo i nastąpiła cisza. Po pewnym czasie patrzymy, a tu w naszą stronę nadchodzi trzech sowieckich żołnierzy z bronią w ręku gotową do strzału. Był to ich zwiad, pospolicie zwany „razwiedką”. Zapytali nas „u was giermanca niet”? Pokiwaliśmy głowami, że nie. Poszli, więc dalej przez wieś. Tego samego dnia przełamany został opór wojsk niemieckich i po dwóch tygodniach zaciętych walk nasza wieś Krypno została wyzwolona. Front zaczął przesuwać się dalej na zachód, zatrzymując się na linii rzeki Biebrzy i na bagnach biebrzańskich. Walki trwały tam aż do zimy.

Tatuś postanawia wracać do Krypna. Żegnamy się ze stryjem Kazimierzem i opuszczamy ostatnie miejsce naszej tułaczki, straszliwego, straszliwego piekła, w którym żyliśmy dwa tygodnie. Dziękując Bogu za przeżycie skierowaliśmy się w stronę naszej wsi. Którędy wracać? Drogami czy bocznymi ścieżkami? Może wszystko zaminowane? Kluczymy więc różnymi sposobami i w końcu wchodzimy do wsi od strony Tykocina. Budynki gospodarcze wszystkie spalone, pozostały tylko niektóre domy. Dochodzimy wreszcie do swego siedliska. Ze łzami w oczach patrzymy na kupę popiołu, pozostałość po naszym domu i budynkach gospodarczych. Wchodzimy do piwnicy, do naszego poprzedniego schronu, gdzie przeżywaliśmy piekło kanonady artyleryjskiej. Kufer z odzieżą i innymi rzeczami rozbity, pozabierano niektórą odzież, buty i inne rzeczy. W zamian za to pozostawiono buty z drelichowymi cholewami, nie nadające się do użytku. Wiadomo wojna. Za spaloną stodołą natknęliśmy się na zwłoki zabitego niemieckiego żołnierza. On też leży bez butów, tylko w skarpetkach. Dostał prawdopodobnie odłamkiem w plecy, leży przewrócony z wyprutymi wnętrznościami. Z gospodarstwa nic nam nie zostało, wszystko spalone, pozostała jedynie stojąca poza wsią kuźnia dziadziusia. Co teraz będziemy robić?, co dalej? Przychodzą sąsiedzi, coraz więcej mieszkańców wraca na swoje pielesze. Jedni płaczą, drudzy załamują ręce. Dowiadujemy się, że ten nie żyje, tamten zaginął, nie żyje ksiądz proboszcz Antoni Walentynowicz, w sumie zginęło 14 osób. Patrzymy w stronę kościoła: dach spalony, pozostały gołe mury. Ludzie wchodzą do środka, ktoś podnosi zasłonę obrazu Matki Boskiej. Wszyscy zwracają oczy na obraz. Słychać płacz, ludzie klękają. Jest!!! – nie zniszczony, jedynie nieznacznie uszkodzona twarz Matki Boskiej przez uderzenie odłamka. Obraz przetrwał największą nawałnicę artyleryjską, kiedy to chciano pozbawić Niemców punktu obserwacyjnego. Czy to nie cud? Żegnając się wychodzę z kościoła, idę na swoje pogorzelisko. Wszędzie zgliszcza i kupa popiołów – dar straszliwej wojny. Powrócił wysiedlony Stanisław Wiśniewski. Jego dom trochę zniszczony, ale stoi w całości. Przyjął więc nas do siebie, proponując jeden pokój. W ten sposób znaleźliśmy dach nad głową. Tatuś z sąsiadem zakopali zabitego żołnierza niemieckiego. Ludzie zaczęli rozglądać się wokół siebie, zastanawiać co można zrobić, jak naprawić uszkodzone domy. Przy budowanej przez Niemców mleczarni pozostało sporo budulca. Operatywniejsi zaczęli rozbierać ten materiał na swoje potrzeby. Skorzystaliśmy z tego i my.

Przez naszą wieś przechodziło wojsko sowieckie. Wszystko to szło na front, który coraz dalej odsuwał się na zachód. Zmieniała się znowu sceneria. Niebo pokrywały eskadry lecących na zachód samolotów sowieckich. Tatuś z zebranego materiału wybudował letnią kuchnię, tak że mogliśmy podziękować naszemu sąsiadowi Wiśniewskiemu za gościnność i przenieśliśmy się na swoje podwórko. Od dalekiego, zamieszkałego w Knyszynie kuzyna dostaliśmy konia, który nam się bardzo przydał. Panowało wtedy bezprawie tzw. „swoboda”. Każdy, kto miał konia i wóz, jechał do lasu i wycinał potrzebne na budowę domu sztuki drzew. Do nich należał i tatuś. Tym sposobem zgromadził potrzebną ilość budulca, z którego zaczął budować nowy dom i zabudowania gospodarcze.

Zaczęła też urzędować gmina. W jej budynku zorganizowano prowizoryczną szkołę. Znajdująca się w naszej wsi szkoła była zajęta przez stacjonujące wojska sowieckie. Pierwszą nauczycielką, a zarazem kierowniczką była Edyta Siwakowa. Jej mąż jeszcze nie wrócił z wojny. Pewnego dnia tatuś przywołał mnie do siebie i mi oznajmił: Synku idziemy do szkoły! Pomyślałem, po co tam iść? Dzięki Halinie Owczarek dobrze czytałem i pisałem. Czego jeszcze szukać? Mimo mego oporu tatuś zaprowadził mnie przed oblicze Siwakowej, gdzie już była spora gromada dzieci z Krypna i okolicznych wsi. Pani nauczycielka zaczęła przeprowadzać rozeznanie, co kto umie. Każdemu kazała coś przeczytać i coś napisać i na tej podstawie kwalifikowała, do której klasy należy przydzielić danego ucznia. Uczniowie byli przyjmowani na podstawie ręcznie wypisanych zaświadczeń, podpisanych również przez mieszkające w Krypnie Wielkim nauczycielki: Pelagię Gałuch i Reginę Moniuszko, ale i oni musieli przejść sprawdzian wiadomości. Moja ocena wypadła bardzo dobrze i zostałem zakwalifikowany od razu do III klasy w ten sposób zostając uczniem. Budynek gminy miał małe sale, czy raczej pomieszczenia biurowe. W ławce szkolnej przypadło mi siedzieć z Mietkiem Kamińskim. Zaczęliśmy przyzwyczajać się do normalnej nauki szkolnej. Nie mieliśmy odpowiednich podręczników ani zeszytów. Jako zeszyt służyły mi druki pozbierane w kancelarii „amskomisarza” mieszczące się w budynku starej szkoły. Na odwrotnej stronie druków wykonałem odpowiednio ołówkiem linie i pozszywałem w jedną całość. Taki był mój pierwszy szkolny zeszyt. Mimo dobrego przygotowania poziom nauki był inny i coraz przybywało coś nowego. Pani Siwakowa często przeprowadzała dyktanda z języka polskiego, tak, że za każdym razem w naszych „zeszytach” było coraz mniej błędów, nie tylko ortograficznych, ale stylistycznych i gramatycznych. Do szkoły chodziłem boso, bo na co dzień nie miałem odpowiednich butów. Te, które miałem nakładałem tylko w święta i niedzielę. W każde święto czy niedzielę zbieraliśmy się w szkole, ustawialiśmy parami i pod przewodnictwem wychowawców szliśmy do kościoła na mszę świętą. Religii uczył nas ksiądz Henryk Brzozowski, oraz inni księża.

Do nauki służyły nam różne podręczniki, a program nauczania układała pani Siwakowa. Za lekturę służyły również gdzieś tam znajdowane, stare książki. Jako pierwszą książkę przeczytałem o pozycję „O krasnoludkach i sierotce Marysi” Marii Konopnickiej. Po powrocie do domu w pierwszej kolejności siadałem do odrabiania lekcji i czytania zdobytej książki. Czytałem ją z zapartym tchem. Czasami to zajęcie chciał przerwać tatuś lub mamusia i wyznaczyć mi jakąś robotę. Ale upór mój nie miał granic, zawsze dążyłem do swego, uważając czytanie ważniejsze niż robota. Widząc to wszystko dawali mi spokój, dobrze, że chce się uczyć. W klasie było sporo uczniów, którym nauka nie sprawiała trudności, ale byli i tacy, co nie mieli zdolności lub chęci do nauki.

Do szkoły przybył nowy kierownik Feliks Konstanty Kondrakiewicz. Zaczęły pracę panie: Apolonia Lewkowa, żona kierownika poczty Albertyna Kitla i Olimpia Kamińska. Z nowym rokiem szkolnym zaczęliśmy już naukę w dawnej szkole. Zajmujące ją wojsko sowieckie przesunęło się zgodnie z rozkazem na nowe wyznaczone pozycje. Mieliśmy już lepsze warunki do nauki szkolnej. Zaczęły też powracać rodziny wywiezione na Syberię. Wróciła rodzina Cybulków. Jaś nie miał już swego ojca, poszedł na grób i tam nastąpiło powitanie. Cybulkowie opowiadali o gehennie swego życia. Byli aż za rzeką Irtysz. Brakowało słów na to co musieli przeżyć. Zaczęło działać zbrojne podziemie. Jedni, jego członków nazywali partyzantami, drudzy bandytami. Zdania były podzielone. W tym czasie zabito Bronisława Cebulko, ojca rodziny wywiezionej do Rosji i Wacława Wiśniewskiego. Nie wiadomo kto i na czyje polecenie wykonał te wyroki.

Pamiętam przeprowadzono pokazową rozprawę sądową w naszej wsi. Przywieziono dwóch partyzantów. Jeden był z sąsiedniej wsi – Długołęki, Edward Adamski, a drugi nieznany. Było dużo wojska (UB, KBW), nawet lekki wóz pancerny. Sąd odbywał się w starej karczmie, która szczęśliwie w całości się zachowała. Postawiono zarzuty, za co są sądzeni i skazano ich na karę śmierci. Kiedy i gdzie wykonano wyrok do dziś nie wiadomo. W jednej z utarczek koło Tykocina zginęło 6 partyzantów. Pochowano ich nocą we wspólnej mogile na cmentarzu w Krypnie. Na drewnianych krzyżach przybito tabliczki z ich pseudonimami. Później ogłoszono amnestię. Ujawniali się wszyscy należący do różnych ugrupowań zbrojnych i zdawali broń. Ja w tym czasie znalazłem porzuconą przez kogoś pepeszę i starannie ją ukryłem, nie zdając sobie sprawy co grozi za nielegalne posiadanie broni. W wakacje 1950 r. sprzedałem ją dla W. S. za 700 złotych).

Zebrał Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek