Wspomnienia Józefa Mareckiego

Rolnik z Żodzi, walczył m.in. pod Stalingradem, oraz w potyczkach zbrojnych na Ukrainie, będąc żołnierzem uciekł z niemieckiej niewoli.

Józef Marecki ma obecnie 85 lat. Jego rodzina mieszka w podmonieckich Żodziach od wielu pokoleń. Mareckiego i 14 innych rolników z tych okolic wcielono do Armii Czerwonej. "Sołdat" Marecki wyszedł cało z bitwy o Stalingrad, jego oddział walczył do ostatniego naboju na Ukrainie. Z niemieckiej niewoli uciekł podając się za ochotnika do armii niemieckiej. Jest ostatnim z grupy 15. "ochotników", których wcielono do Armii Czerwonej.

"Brali jak swoich. U nas był taki "priedsiedatiel" Edward Urban, który musiał wykonać "prikaz" i podać listę "ochotników". A jak taki jeden z Kulesz uciekł, to go potem zastrzelili - opowiadał Marecki.

20-letni Marecki trafił do obozu szkoleniowego pod Charkowem. Z grupy "inostrańców" stworzono oddział łączności, a następnie skierowano pod Stalingrad. Po przyjeździe do Charkowa zakwaterowano ich w dawnym hotelu dla kierowców. Nie było ich zbyt dużo, bo około 100 ludzi. Były dwa plutony łączności, kompania sztabowa i inne. Wyżywienie było dosyć dobre, także nie było, na co narzekać. A gdy ktoś zaczął podbierać jedzenie na kuchni i doniosło się do sztabu, zaraz zrobiono z tym porządek. W Charkowie szkolenie nowych żołnierzy trwało do czerwca. Następnie przeniesiono ich 60 km za miasto do lasu. Stamtąd tylko Marecki otrzymał urlop i przyjechał do Żodzi. Wyjechał z Charkowa 9 maja, a na miejscu był 12. Przed wyjazdem naczelnik sztabu powiedział młodemu wojakowi, że jak nie wróci do 21 maja - oni zajmą się jego rodziną. Zgodnie z rozkazem Marecki wrócił do swojej jednostki. Jego dywizja ruszyła w kierunku Kijowa. Na miejscu zastał tylko Bolesława Rafałowskiego, który trochę się leczył i oświadczył, że piechotą nie zajdzie. Został, więc przy magazynach, przy taborach zapleczu dywizji. Pierwsza wyprawa trwała ponad miesiąc. Gdy już byli pod Kijowem przyszedł rozkaz, że podoficerowie z powrotem wracają do Charkowa szkolić nowy pobór /rezerwę/. Jedno szkolenie trwało dwa tygodnie, a następnie zwoływano do sztabu podoficerów i pytano ich, który z rekrutów już jest w miarę wyszkolonych. Następnie organizowano z nich dywizję i wysyłano bezpośrednio na front. Po wydaniu rozkazu przez Stalina, że " inostrańcy" nie mogą walczyć w armi sowieckiej z bronią utworzono z nich bataliony robocze. Tam też trafił Marecki. Stamtąd bataliony robocze zostały przewiezione koleją do "Kotłobani", sowchozu leżącego 40 kilometrów od Stalingradu. Nie było tam już inwentarza, a jedynie zostali byli pracownicy. Bataliony robocze zostały zakwaterowane w tym sowchozie. Stamtąd każdego dnia, po podziale według wyuczonych specjalności, wojsko chodziło do pracy, która polegała na budowie domów z białej cegły. W rezultacie nie został wykończony żaden z budowanych domów, gdyż pod Stalingrad podeszli Niemcy. Wszystkich żołnierzy z batalionów roboczych skierowano do Stalingradu.

- Miasto długie na 30 km i szerokie na 10 km, a Wołga szeroka, że drugiej strony nie było widać. Nikt tam nie panował nad obroną miasta przed hitlerowcami. Samoloty latały po kilkaset sztuk i zrzucały tysiące bomb. Wszystko płonęło, Śmierć kosiła ludzi setkami na raz.

Wojna widziana oczami sowieckiego sołdata jawi się obrazami wielkiego głodu, paniki i brakiem jakiejkolwiek strategii obrony.

W mieście bataliony zajmowały się wszelkiego rodzajami remontami, oraz wyrabiali coś w rodzaju kręgów do studni. Następnie te betonowe kręgi wywożono za miasto, wkopywano i robiono z nich stanowiska do ckm. 24 września rozpoczęło się bombardowanie Stalingradu. Na pierwszy ogień poszły stacje kolejowe i lotniska. Jeden z pilotów sowieckich przy pierwszym nalocie naliczył 119 samolotów wroga. Pożoga trwał dwie doby. Po nalotach pod Stalingradem pojawiła się niemiecka piechota i wojska pancerne. Batalion Mareckiego był przy sztabie ich zadaniem było ukrywanie i okopywanie dowództwa. Miejsce postoju sztabu zmieniano c 2 dni, żeby nie zostać namierzonym. Pierwszą potyczkę z Niemcami Marecki i koledzy stoczyli o szpital na przedmieściach Stalingradu. Tam zostali otoczeni przez wojska niemieckie. Po całej dobie walki zabrakło im amunicji. W nocy dowódca sowiecki zebrał wszystkich żołnierzy i zarządził wycofanie przez pobliski most. Udało się im przejść na druga stronę, gdzie już były wojska sowieckie. Stamtąd znowu wrócili się pod Wołgę, gdzie przesiedzieli jeszcze dwa dni i przyszedł rozkaz wycofania całej dywizji spod Stalingradu. Był to już koniec października.

- Kazali nam samodzielnie uciekać na drugą stronę Wołgi. Zadobyliśmy łódkę i zaczęliśmy przeprawę. Artyleria waliła w rzekę równo, a tu trzeba było małą, pięcio osobową łódką przewozić kolegów. W punkcie zbornym okazało się, że z 400 osobowego oddziału zostało nas zaledwie 17. To i tak dobrze, bo my uniknęliśmy oblężenia Stalingradu, a tę gehennę przeżyli tylko nieliczni - mówił Marecki. Walczyliśmy do ostatniej kuli.

Po przepłynięciu Wołgi żołnierze udali się na "Zborny punkt" w umówionym kołchozie. Zbierali się tam ponad tydzień. Następnie podstawiono pociąg i załadowano do niego zebrane wojsko. Było tego około 40 wagonów. Stacją docelową była Moskwa. Zakwaterowano ich 30 kilometrów od miasta przy głównej drodze Moskwa - Leningrad w dawnym ośrodku wczasowym. Byli tam 10 listopada. Tam przeformowano wojsko i Marecki znalazł się w batalionie saperów. Stamtąd w styczniu na Trzech Króli zaczęto wywozić wojsko na front. Marecki znalazł się w 13 transporcie. Jechali pociągiem ponad miesiąc na Ukrainę. Po przyjeździe do stacji docelowej ruszyli dalej już piechotą. Kolejna podróż trwała także miesiąc. Poruszali się cały czas za głównym frontem, nocując po dwa, trzy dni w jednej miejscowości. Byli zapleczem walczącej armii sowieckiej wypychającej siły niemieckie z Ukrainy. Jak siły główne nie mogły sobie poradzić, wspomagało ich zaplecze. W okolicach stacji Barwinkowo leżała wioska w której zatrzymał się oddział Mareckiego. W samym Barwinkowie umocnieni byli Niemcy i Włosi. Przez cały tydzień sowieci nie mogli zdobyć miasteczka. W końcu udało się obejść wroga i otoczyć z trzech stron. Dowództwo sowieckie zdecydowało się na szturm miasteczka z samego rana. Gdy Niemcy zobaczyli, co się dzieje zapakowali się na samochody zostawiając Włochów i odjechali na zachód. Po wejściu do miasteczka sowieci wzięli do niewoli 200 żołnierzy włoskich. Po trzech dniach wojska ruszyły dalej.

- Te ruskie jak szli to całe masy, ale jak uciekali to też w kompletnym bezładzie. Po jednym z miasteczek 'krasnoarmiejcy" uciekli, a my postanowiliśmy bronić się do ostatniego naboju. Nie wiem ilu szwabów sam utłukłem, bo padali gęsto. Przyjechały z odsieczą czołgi, nam zabrakło amunicji i trzeba było podnieść ręce do góry - opowiadał staruszek.

Niemcy zbierali jeńców w większe grupy, a potem załadowali do pociągu i powieźli na zachód.

Tydzień nas wieźli bez wody i jedzenia, ale wiedzieliśmy, że jedziemy do Polski. Na kresach rzeczpospolitej Niemcy już nie pilnowali 'wojennoplennych".

- Bo kto by chciał wracać na front? Ruskie woleli 'plen", a nam też się ponoć nie opłacało, bo w Polsce już rządził niemiecki terror. Aby na zachód

Marecki uciekł z transportu na jednej ze stacji na terenie dawnej Polski. Zdobył u kolejarza cywilne ubranie, wsiadł do towarowego pociągu i uważał tylko, by nie pomylić kierunku jazdy. Po drodze kontaktował się tylko z kolejarzami. Jeden z nich nie krył podziwu dla odwagi uciekiniera i wskazał mu inną możliwość bezpiecznego podróżowania do Białegostoku.

- Musiał być w podziemnej organizacji, bo miał wszędzie swoje wtyczki. Kazał mi pójść do sekretarki w niemieckiej żandarmerii kolejowej i powiedzieć, że jestem ochotnikiem do armii niemieckiej. Razem z młodą sekretarką ułożyliśmy legendę, że jechałem z grupą ochotników, zgubiłem się z transportu, a moje dokumenty pojechały z opiekunem grupy. Szwaby szwargotali coś potem, ale ja nie okazałem strachu. Dostałem dokumenty, bilet na pociąg i nawet podwójną rację żywności na drogę. Brudny i umęczony wsiadłem do przedziału, ale tam jechali dwaj Niemcy. Jeden rozwrzeszczał się na mnie, ale jak pokazałem kwity, że jestem ochotnikiem to nawet ustąpili miejsca do spania. Jeden dał mi nawet koc nie bacząc, że wszy po mnie łaziły jak mrówki po mrowisku. Marecki dojechał w ten sposób do Białegostoku, a stamtąd już powędrował do Żodzi.

Władek Markowski z Dołów wrócił dwa tygodnie później, bo też uciekł i wracał z Ukrainy na piechotę. Bolek Rafałowski z Szafrank trafił do kościuszkowców, był ranny i wrócił dopiero po wojnie. Henryk Radzajewski ze wsi Masie też był u kościuszkowców, a Władek Grochowski wyemigrował, aż do Kanady /najprawdopodobniej jeszcze żyje/.

Marecki spędził resztę wojnę w Żodziach nie nękany przez niemieckie władze. Smutnym zrządzeniem losu do armii niemieckiej został wcielony 'na ochotnika" jego brat Witold. Młodszy Marecki zginął podczas ucieczki z transportu. Śmierć dosięgła Witolda w Bacieczkach pod Białymstokiem. Poległ w polu od kuli strażnika. Inni mają papiery kombatanckie i przywileje, a ja dostałem tylko garść medali ze Stalinem na awersie - żartuje Józef Marecki. - Ale cieszę się, że żyję.

Zebrał Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek