Losy rodziny Maliszewskich

Wiosną 1940 r. duża ilość wojska w okolicach Dolistowa - zaczynają budować lotnisko, zabierając wybrane pola miejscowym gospodarzom. Wiosną 1940 do państwa Maliszewskich przyszło dwóch ludzi, jeden żołnierz NKWD drugi w cywilu. Feliks Maliszewski dobrze znał język rosyjski. Po rozmowie nakazali mu się zbierać i pójść z nimi. Żona zaczęła lamentować i pytać, o co chodzi? Odpowiedzieli jej, żeby się nie martwiła niedługo mąż wróci. Od tego momentu rodzina nie widziała Feliksa przez 6 lat.

Poprowadzono go pieszo do Dolistowa i stamtąd przewieziono do więzienia w Białymstoku.

W 1941 r. na święto Matki Boskiej Gromnicznej /bardzo sroga zima/, ktoś zaczął się dobijać do okna domu Maliszewskich. Zanim matka Stanisława zdążyła zapalić lampę, już drzwi wejściowe były wyłamane. Do środka weszli żołnierze NKWD, ich dowódca zadał po rosyjsku pytanie, który to Czesław Maliszewski? Po otrzymaniu odpowiedzi został zabrany. W tym samym czasie aresztowano kilkunastu młodzieńców z Dolistowa i okolic, gdyż byli podejrzani o zakładanie siatki konspiracyjnej. Jak się okazało wszystkie nazwiska wydał kierownik szkoły w Dolistowie po przesłuchaniu przez NKWD. Wszystkich aresztowanych zawieziono do więzienia w Łomży. Po gehennie w więzieniu żaden z nich nie dożył starości. W domu Maliszewskich została matka, najstarsza córka mająca 18 lat i małoletnie dzieci.

Po rozpoczęciu wojny niemiecko - sowieckiej Feliks Maliszewski opuszcza więzienie w Białymstoku, podobnie jak syn Czesław, który opuścił mury więzienia w Łomży. Wracając z dwu różnych więzień ojciec z synem spotkali się w pobliżu Jaświł ,gdzie napotkali rosyjski patrol /rozbitki/, który zażądał dokumentów. Ojciec odpowiedział, że wracają z więzienia i nie posiadają dokumentów, więc puszczono ich wolno. Córka Irena w tym czasie znajduje się w domu zakonnic w Dolistowie.

Wiosną 1941 r. w słoneczny poranek żołnierze NKWD otoczyli wybrane domy, w tym Maliszewskich i na podwórko wjechała ciężarówka. Jeden z żołnierzy wbiegł do domu i krzyknął - zbierać się macie na to 20 minut. Traf dał, że nie było matki, gdyż akurat była u kuzynów we Wróceniu i przenocowała. Nie był to problem dla sowietów, zabrali wszystkie dzieci, a matka Stanisława, gdy wróciła i dowiedziała, co się stało sama dogoniła swoją rodzinę w Mońkach, zabierając resztę bagażu.

W Mońkach załadowano zwiezionych ludzi do wagonów "bydlęcych" zamknięto i jeszcze na śrubę zakręcono. I w taki sposób zaczęła się podróż w nieznane. Wyjechali w piątek i po dwóch dniach pociąg zatrzymał się w Mińsku. W mieście huk i gwar, wyją syreny. Ludzie w pociągu nie wiedzieli, co się dzieje. Słyszeli także huk lecących samolotów, gdyż w pobliżu dworca kolejowego znajdowało się lotnisko. Gdy pociąg ruszył, po kilkunastu minutach jazdy zesłańcy słyszeli dokoła wybuchy bomb, mieli wrażenie, że trzęsie się ziemia. Po jakimś czasie dowiedzieli się, że to już Niemcy bombardują miasto. Przy odrobienie szczęścia gdyby bomba uderzyła w tory, podróż została by zakończona. Niestety tak się nie stało. Okrągły miesiąc trwała podróż do Omska na Syberii. Po przyjechaniu na miejsce wszystkich załadowano na samochody i zawieziono do dawnego carskiego cyrku. Przez cały miesiąc zwiezieni ludzie koczowali w tym cyrku. Po tym czasie podjechały samochody i kazali pakować się. Ludzie podnieśli bunt, że nie chcą nigdzie jechać. Więc sowieci, którzy przyszli bez broni, wzięli się za ładowanie bagaży na samochody. Tym sposobem zmuszając obecnych tam Polaków do wejścia na podstawione samochody, gdyż nikt nie chciał się rozstać z posiadanym dobytkiem. Samochodami zawieziono zesłańców nad Irtysz. Tam już czekały barki towarowe. Po załadowaniu się, barki ruszyły na północ. Pierwszą przystanią w czasie rejsu była miejscowość Tara. Następnie, co jakiś czas wysadzano ludzi na lewym, bądź prawym brzegu rzeki. Pierwszą wioską, w której nocowała rodzina Maliszewskich była Tatarskaja. Tam też rankiem podstawiono fury na drewnianych kołach, zaprzęgnięte w woły i wieziono nocujące tam rodziny jeszcze dwa dni. Wieziono ich lasem. Miało się wrażenie, że ciągle jest noc, tak było ciemno w tym olbrzymim urmanie /lesie/. W końcu dotarli do miejsca przeznaczenia, czyli kołchozu Tałowka im. Cycyna, Wasiskij Rajon, Omskaja Obłast. Wioska, do której ich przywieziono była najdalej wysuniętą miejscowością w rejonie Omska. Było tam 14 domów. Ludność, która przyjmowała zesłańców była pochodzenia kozackiego. Zesłano ich w 1933 r., za byli to ludzie, którzy nie godzili się z komunistycznym ustrojem. Wywieziono ich znad Donu w samym środku zimy, zostawiając w szczerym polu na pastwę losu. Z tych, których przywieziono przeżyła tylko trzecia część, ci najsilniejsi. Gdy przyjechali Polacy mówili do nich: Wy pryjechali w komnaty, jak my przyjechali nie było niczego. We wsi była jedna studnia, z której wszyscy korzystali. Jak wspomina Jan Maliszewski jeszcze w lipcu znajdował się w niej lód i przez wąski otwór wybity w tym lodzie wyciągano wodę. Lato było tak "długie", że nim stopnieje lód z poprzedniej zimy, już rozpoczynała się następna. Wokół wioski były same lasy. Antoni jako jedyny z rodziny zaczął chodzić do szkoły rosyjskiej. Gdy utworzono klasę polską, przeszedł do niej uczęszczając przez trzy miesiące. Maliszewscy mieszkali w ziemiance i pracowali przy wyrębie lasu. "Kto nie pracował nie jadł". Zapłatą za ciężką pracę było pół kilograma chleba.

W kołchozie panował głód. Przydział kilku kilogramów żyta na osobę był kroplą w morzu potrzeb. Jedyną pracą, jaką można było zdobyć była robota w lesie. Rodzina Maliszewskich przebywała w Tałowce do końca października, kiedy to otrzymała pismo urzędowe na podstawie, którego mogli robić, co im się podoba. Już nie byli zesłańcami w świetle prawa. Stało się to po podpisaniu paktu Sikorki - Stalin. Natychmiast Stanisława Maliszewska zgłosiła się do kierownika kołchozu i poinformowała, że wyjeżdża z rodziną. Zapytał ją jak ona chce to zrobić. Usłyszał w odpowiedzi, że muszą się dostać do najbliższej przystani na Irtyszu o nazwie Półgród. Kierownik kołchozu zaraz nakazał podstawić parę koni z furą i po załadowaniu się ruszono w kierunku rzeki. Przyjechali na przystań, a tu szok. Rzeka zamarznięta. Jednak jak mówi Jan Maliszewski czuwała nad nimi Boża opatrzność. Otóż dużym, białym jeszcze carskim parachodem wiezieni byli poborowi do sowieckiej armii. Przed statkiem płynęły dwa lodołamacze, kruszące lód na rzece. Tym statkiem rodzina znowu dostała się do Omska. Byli tam 1 listopada, mróz nie do wytrzymania. Zajechali samochodem z portu na dworzec kolejowy. Tam już było pełno Polaków. W większości to mężczyźni, którzy chcieli się dostać do Armii Sikorskiego. Na dworcu ludzie podpowiedzieli Stanisławie Maliszewskiej, żeby nie ryzykowała jazdy z takimi małymi dziećmi i udała się do Kazachstanu. Powiedzieli jej, że stamtąd, co oni jadą jest praca w elewatorze zbożowym. W związku z tym rodzina Maliszewskich znalazła się w mieście: Tajencza. Tam znaleźli pracę.

Zamieszkali w wynajętej ziemiance. Warunki mieszkalne były tragiczne, dzieci zaczęły chorować. Doszło do tego, że zapadł się na mieszkająca tam rodzinę gliniany sufit. Na szczęście był tam polski lekarz, który pomógł dojść do zdrowia rodzinie. Niecodzienne zdarzenie miało miejsce pewnego dnia, gdy Stanisława wybierała węgiel, gdzieś przy torach kolejowych. Nagle usłyszała pytanie: Maliszewska, co tu robisz?. Gdy się obróciła zobaczyła polskiego oficera, który ożenił się z córką Zawadzkiej z Dolistowa. Nazywał się Słowikowski. Przyjechał, aż do Kazachstanu, żeby agitować Polaków do wstąpienia do Armii Sikorskiego. Maliszewska poprosiła go, żeby wziął ze sobą najstarszego syna Jana, który co prawda jeszcze nie był pełnoletni, ale że był rosły chłop nie wyglądał na małoletniego. Jan Maliszewski służył w Armii Andersa, walczył m.in. pod Monte Ciasno, a po wojnie wyjechał do Argentyny, gdzie przebywał, aż do śmierci.

W sąsiedztwie Tajenczy było miasto Sochocino. Na jego obrzeżach było lotnisko, gdzie szkolono przyszłych pilotów. Porozbijane samoloty były na porządku dziennym, a wkoło sterty żelastwa. Co ciekawe na częściach porozrzucanych w promieniu kilku kilometrów wszędzie widniały napisy USA. Atrakcją dla młodzieży były też skoki na spadochronach, które wszyscy chętnie oglądali.

W 1943 r. do Tajenczy przywiezieni zostali Czeczeni i Inguszowie. Stalin nie ufał tym narodom i obawiał się, że po przyjściu Niemców będą mieli w nich sojuszników.

W północnym Kazachstanie rodzina przebywała prawie 5 lat. Po tym czasie zesłańcy spakowali swój "majątek" i pociągiem wyruszyli w drogę do Polski. Na stacji w Brześciu w pamięci rodziny utkwiło pewne wydarzenie. Starszy człowiek, mieszkaniec Grajewa wysiadł z pociągu, ucałował ziemię i powiedział "daj Boże zmienić naturę". Nikt nie mógł zrozumieć, o co chodzi. Okazało się, że on prosił Boga, żeby w Polsce nie musiał kraść. Bo jak wspomina Jan Maliszewski, żeby na zesłaniu nie kraść to by się długo nie przeżyło. Jednym ze sposobów często praktykowanych przez zesłańców, była kradzież zboża z wozów, którymi je zwożono. Zboże, najczęściej pszenica do elewatora zwożono nieraz z odległych miejsc przekraczających i 100 kilometrów. Zboże ładowane było w skrzynie o długości ok. 6 metrów. Młodzi chłopcy zaczajali się w pobliżu drogi, czekając na wóz ze śpiącym woźnicą. Mieli przygotowane specjalne torby z usztywnionym drutem wsypem i po zagarnięciu pszenicy w kilka sekund torba była pełna. Pewnego razu jednemu z powożących tak wybrali zboża, że aż się osunął ze swego miejsca w głąb wozu. Gorzej było jak się woźnica obudził. A każdy miał przy sobie pleciony bat /kanut/ i jak złapał takiego delikwenta to już szybko z rąk nie wypuścił. Do dzisiaj Jan Maliszewski pamięta 20 batów, jakie dostał od jednego z woźniców. Ciekawa też przygoda spotkała Jana, kiedy w czasie jednej z eskapad z kolegami oprócz zboża nawinęła im się pełna karafka kumysu, czyli wina zrobionego z kobylego mleka. Po osuszeniu znalezionej karafki wszyscy zgodnie zasnęli w miejscu gdzie ją opróżnili.

Do Polski z rodziny Maliszewskich wróciła tylko matka Stanisława i syn Jan. W Białymstoku byli 26 kwietnia 1946 r. Najstarsza córka Melania wyszła za mąż za Polaka zesłańca Wiesława Rabcewicza i zaraz tego samego roku wrócili razem do kraju. Osiedlili się na stałe we Wrocławiu. Młodsza córka Janina wyszła za mąż za rosyjskiego lotnika Naumowa. Gdy w 1952 r. przyjechała na urlop do kraju z sześcioletnią córką już została w Polsce. Mąż jej ze względu, że był zawodowym żołnierzem nie mógł zamieszkać ze swoją rodziną. Janina także osiedliła się we Wrocławiu. Brat Janek po zakończeniu wojny zamieszkał w Anglii skąd wyemigrował do Argentyny i nigdy do Polski już nie wrócił.

Zebrał Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek