Wspomnienia Jadwigi z Kalinowskich Kuprelowej (1922-1999).

Było to w czerwcu 1941 r. Przyjechało NKWD i zaczęli zabierać rodzinę Pawelskich. Nikt z nas nawet nie przypuszczał, że taki sam los spotka naszą rodzinę. Przyszłam z podwórka do domu i widzę sowieci idą do nas. Przyszli do nas piechotą, było ich czterech. Jeden zaraz wleciał do pokoju, drugi do komóreczki, gdzie powywracał mleko tam stojące. Trzeci zwrócił się do nas gdzie "haźiaj" (gospodarz)?

Ojca nie było w Żodziach, ponieważ pojechał do Łomży szukać swego syna Wacława. Tłumaczymy sowietom, że go nie ma, ale trudno im to było przetłumaczyć. Zaczęli szukać ojca. W łóżku spała jeszcze młodsza siostra - Helka. Zbudziłam ją i kazałem wyjść przez okno i zbudzić brata Antka, który spał na sianie w spichlerzu. Jak powiedziałam tak Helka zrobiła wyskoczyła przez okno i obudziła brata. Antek po obudzeniu sam uciekł, a Helę zostawił. Helka wróciła do domu, a ja myślałam jak wydostać się z domu i uciec. W rezultacie wyskoczyłam przez okno w kuchni i pobiegłam do pobliskiego sadku. Był to ranek, mgła. Wyszłam za stodołę myślałam, że może spotkam Antka, był to czerwiec żyta już były duże. Zaczęłam pokrzykiwać Antek!, Antek!. Nie było żadnego odzewu. Na podwórku zimno, byłam tylko w jednej sukience. Wyszłam zza stodoły i przez sadek pobiegłam do Jaśka Ignacuka do tego śpichlerka. Żona jego dała mi chustkę i jakąś kurtkę.

I ja olszynami przez szos pobiegłam do Owieczk do babki. Zaleciałam do wioski, ale nie poszłam bezpośrednio do babki, gdyż pomyślałam, że tam mogą nas szukać. Poszłam do Kosiorków pod okno od strony olszyn. Zastukałam w okno. Wyszła Kosiorkowa i pyta: Co się stało? Mówię jej, że taka sprawa: Zabierają nas, a ja uciekłam. Ona wysłuchała, a następnie poszła i zawołała moją babkę i wujka. Oni przyszli no i co babka się rozpłakała założyła coś na siebie i pobiegła do mojej mamy do wioski. Zostałam w Owieczkach sama. I nie wiem, co robić: Iść - nie iść ? Trudna decyzja.

W końcu zdecydowaliśmy z wujkiem, że idziemy do domu do Żodzi. W domu zastaliśmy babkę i Antka, który też wrócił. Na miejscu nie było już sowietów, którzy zabrali mamę i siostrę i powieźli je do Moniek. Kto ich zawiózł do Moniek to nie wiem, czy pojechały furą, czy samochodem trudno powiedzieć. Zebraliśmy się wspólnie na naszej kolonii na smugu koło wiąza Safiejków i radzimy, co robić. Przyszli też sąsiedzi m.in. Sylwestry. Ja mówię do Antka: Ty zostań. Chłop jesteś młody, jakoś sobie poradzisz, a ja pójdę do mamy. On na to, że jak ty idziesz do mamy to i ja, jak ty zostajesz i ja zostanę. I tak żeśmy się przekonywali do godziny 12, a może i pierwszej. W końcu zdecydowaliśmy, że idziemy oboje do mamy. Wróciliśmy do domu zebraliśmy, co można było wziąć i co było pod ręką. W szczególności artykuły spożywcze, a jeszcze i sąsiedzi donieśli.

Parę naszych koni założył Antek Pełchów i furą zawiózł nas do Moniek. Mama, gdy nas zobaczyła ogromnie się ucieszyła i powiedziała:"Antek ty niepotrzebnie jedziesz", a do mnie dobrze, że przyszłaś. My we dwie będziemy jakoś radzić."

Następnie załadowano nas do pociągu i ruszyliśmy w drogę. Jak jechaliśmy do Białegostoku to nigdzie nikogo nie było widać, a jak wyjechaliśmy za Białystok to ludzie klęczeli z gromnicami przy kolei. Oni już wiedzieli, o co tu chodziło w przeciwieństwie do nas, myśmy w ogóle nie wiedzieli, co z nami będzie.

W niedzielę zajechaliśmy do Mińska. Tam z samego rana na stacji towarowej zatrzymali nasz pociąg. My dalej nic nie wiemy, ale biegnie ktoś koło pociągu i krzyczy "Polaki! Wajna!". Po jakimś czasie słyszymy - nalot. Niemcy bombardują Mińsk. Do naszego pociągu sowieci doczepili dwie lokomotywy i wieźli nas bez przystanku trzy dni i trzy noce. Po drodze nie dawali nam żadnego jedzenia, tylko jedliśmy to, co kto miał. Picie nieraz zdarzało się, że w czasie jakiegoś przystanku przynosili ludzie. Można też było kupić trochę mleka przez okno, jak kto miał, za co. A w większości prawie każdy miał ze sobą pewną sumę rubli.

W naszym wagonie jechali m.in. Pawelscy z Żodzi, Lykusy z Jasek, Poduchy z Zucielca. Najpierw dojechaliśmy do Starojarzma Kijowskiego, gdzie staliśmy trzy dni. Pamiętam tę nazwę, gdyż znajdowała się ona na stacji. Pociąg stał w lesie, a my kładliśmy się na ziemię i nasłuchiwaliśmy odgłosów wojny. Sowieci pozwolili nam nazbierać drzewa z lasu, rozpalić ogniska i nagotować sobie jedzenia. Myśmy mieli wszystko i prowiant i garnki, łyżki. Mieliśmy czas, żeby wszystko spakować.

Do Omska zajechaliśmy chyba 20 lipca. Wieźli nas cały miesiąc. W Omsku przewieźli nas samochodami do takiego cyrku. Tam przesiedzieliśmy cały tydzień. Tam nas już za bardzo nie pilnowali, bo prawdę powiedziawszy nie było gdzie uciekać. Chodziliśmy swobodnie do miasta. Mama będąc raz w mieście zobaczyła bułki na wystawie. Więc chciała wejść i kupić, ale przechodził jakiś rusek i mówi, "co wy polaki duraki eto dierewianne". W tym cyrku dawali nam jakieś produkty do jedzenia, ale dokładnie nie pamiętam.

Po trzech dniach zaczęli grupować ludzi i wysyłać do różnych kołchozów, sowchozów. Nas, Pawelskich, Potockich, kilka rodzin z Grajewa skierowali razem. Przewieźli nas samochodami na przystań i załadowali na okręt towarowy "parachod". Zawieźli nas do niewielkiej przystani "Znamiejki". Nie mogliśmy jednak tam wysiąść, bo tak rozlała rzeka, że odbierali nas łodziami z tego statku. I łodziami wieźli nas do wioski. W wiosce rozlokowali nas po stodołach po chlewach. Tam przesiedzieliśmy cztery dni. Wspólnie z nami w jednej szopie mieszkali Biernaccy z Białosukni, Pełszyńscy z Goniądza i od nas trzy rodziny. Stary Biernacki wybrał się sam do lasu to po dwóch dniach znaleziono go z wydziobanymi oczami przez wrony.

Po czterech dniach zajechały po nas samochody, załadowaliśmy się na nie i pojechaliśmy jeszcze 400 kilometrów na północ. W końcu dotarliśmy do wioski "Czałunina" w rejonie "Woklszuskim". Tam zostawili trzy rodziny. Zaraz pojawił się "priedsiedatiel" i kazał nas zakwaterować w domu. Był to piękny dom w dobrym stanie z kuchnią i dwoma pokojami. W jednym pokoju zakwaterowali Pawelskich, a w drugim nas. Nas było czworo, Pawelskich troje. W środku nie było nic, puste ściany. Musieliśmy postarać się o podstawowe meble, które wykonaliśmy sami. Zaczęliśmy od pryczy, żeby było, na czym spać. W niedługim czasie poszliśmy do pracy do kołchozu, a Pawelski Leon, że miał fach kowalski w ręku poszedł pracować do kuźni. W pierwszych dniach pracy nie chcieliśmy za bardzo pokazać, że wszystko umiemy, więc się trochę obijaliśmy.

Ja z Józią Pawelską słaliśmy len. Pracę tę wykonywałyśmy prawie dwa miesiące. Brat Antek chodził do koszenia. Wieś była bardzo duża, a ludzie tam mieszkający byli bardzo dobrymi ludźmi. Często przychodzili nas odwiedzać i nikt nie przychodził z pustą ręką. Jak ktoś biedniejszy nie miał co przynieść to chociaż garstkę kartofelków ofiarował, czy też trochę mleka, parę jajek.

Po kilku dniach od naszego przyjazdu przyjechał urzędnik z rejonu i wydał nam "udostowierienia", na których było napisane, że taki to a taki obywatel ma prawo przebywać na całym terytorium ZSRR. Była to namiastka naszej wolności. Nie bardzo mogliśmy patrzeć na robotę miejscowych i brat Antek poprosił, żeby mu dać do obrobienia pole owsa. Było tego może z 5 hektarów. Pracowaliśmy tam całą rodziną. Całe pole wykosiliśmy kosą, pozbieraliśmy i ustawiliśmy w kopy. Dostaliśmy za to jakąś nagrodę, ale nie pamiętam jaką. W kołchozie miejscowi kosili zboże kombajnami. Mieli już takie kombajny ciągnięte przez traktor. Najwięcej zasiewano pszenicy, gdyż była to bardzo urodzajna ziemia. Niestety miejscowi nie zdążali z robotą, zdarzyło się, że spadł pierwszy śnieg, a owies jeszcze rósł na polu. Wtedy zwoływano wszystkich ludzi ze wsi żeby zdążyć zebrać to co zostało.

Nadeszła zima roboty było mniej, ale nikt się nie nudził. Było zwożone zboże, które potem młócono. Tak nam zeszło do stycznia. Przyszło rozliczenie z prac polowych i wyszło nam po 2 dekagramy na "trudadzień" zboża. Ile nam wyszło tych trudadni nie wiem, ale dostaliśmy trochę tego zboża. Trochę jak to się mówi zakombinowaliśmy, trochę kupiliśmy. Ale ktoś udał nas, że my mamy tak dużo zboża. Przyjechała ruska milicja zabrali nam to zboże i zaczęło się dochodzenie. My w strachu, że pójdziemy do więzienia. Ale po pewnym czasie przychodzi do nas jakiś człowiek z wioski i mówi do brata - Ty Anton, ty zabył jak u mnie kupił dwa metry pszenicy przy młynie. Następnie udał się do władz sowieckich i zeznał, że sprzedał nam tę pszenicę. W rezultacie pszenicę nam oddali i sprawę umorzyli. Oczywiście to nie było prawdą gdyż on nam tej pszenicy nie sprzedał. My po prostu wynosiliśmy jak się dało. Raz to były kieszenie, raz buty.

Po tym zdarzeniu zaczęliśmy myśleć jak stamtąd uciec. Przebyliśmy tam do marca, kiedy to zgodziliśmy ciągnik i sanie żeby nas wywieźli. Śniegu było tyle, że najpierw musiał iść czołg na gąsiennicach i przebijał drogę. Dopiero później mógł przejechać ciągnik z saniami. Wróciliśmy się z powrotem do "Znamiejki", czyli prawie 400 kilometrów. Byliśmy tam pod koniec marca 1942 r. Tam wynajęliśmy mieszkanie, gdyż musieliśmy czekać na okręt. Nie było tam innego środka lokomocji. Najbliższa stacja kolejowa była w Omsku, a do niej mieliśmy jeszcze 500 kilometrów. Trzeba było czekać aż puszczą lody, a gdy to się już stało nie wiedzieliśmy jechać czy nie. Nie wiedzieliśmy czy nas puszczą dalej, nie było żadnego źródła informacji.

W 1943 r. w Znamience aresztowali brata Antoniego. Za co nie wiem. Chyba musiał coś powiedzieć. Był to bardzo trudny okres. Mnie i mamę wzywali codziennie na przesłuchania, trwało to ponad dwa tygodnie. Przez ten czas tylko raz słyszałyśmy głos Antka. Krzyknął do nas: "Wyjeżdżajcie stąd, bo życia tu dla was nie ma!" On tam musiał gdzieś być. Przy pierwszym przesłuchaniu zemdlałam. Oni nas nie bili, ale pytali, pytali do granic wytrzymałości. Po dwóch tygodniach jedna dziewczyna ze Znamienki powiedziała nam, że widziała jak pognali milicjanci brata z aresztu ze Znamienki do Tary. Było to ponad 100 kilometrów. Drogę tę musiał przebyć pieszo, a był to styczeń. W późniejszym czasie jeździłyśmy z mamą do więzienia do Tary, ale nie spotkałyśmy się z bratem ani razu. Tłumaczono nam, że przewieziony został do Omska.

W marcu 1943 r. postanowiłyśmy wyjechać ze Znamienki. Przede wszystkim trzeba było znaleźć transport do Omska, a była to odległość 500 kilometrów. Ale pod koniec marca wspólnie z rodziną Brzostowskich z Krypna zdecydowaliśmy o wyjeździe. Brzostowskich córka przebywała w Czernołuczu koło Omska. Miało tam być niby lepiej, więc pojechaliśmy. Wyjeżdżając o losie brata Antka nic nie wiedziałyśmy. Dopiero po przyjeździe do Czarnołucza jak popękały lody na Irtyszu i wznowiono żeglugę mama popłynęła do znajomych do Tary. Była tam rodzina Kozłowskich z Rybak. Razem poszli do więzienia i przekazali paczkę dla brata. Według służby więziennej brat był tam osadzony. Ale czy tak było faktyczne, nikt go nie widział, ani nie słyszał. Po jakimś czasie przestano przyjmować paczki, twierdząc, że został wywieziony do Omska.

W Czarnołuczy zaraz poszłam do pracy, mama też jako stróż nocny. Oprócz przydziału chleba po 500 gram na osobę pracującą i 200 gram na nie pracującą można było parę groszy zarobić. Czrnołucze była to miejscowość wypoczynkowa dla urzędników z województwa. Turnusy zmieniały się, co dwa tygodnie. Natomiast rodzina przewodniczącego przebywała tam przez całe lato od maja do października.

Po jakimś miesiącu pobytu w Czrnołuczy przyjechał do nas jakiś pan z Omska. Spisał nas wszystkich, wydał nam legitymacje członkowskie Związku Polskich Patriotów. Przydzielono nam prowiant, który raz w miesiącu trzeba było odebrać z Omska. Latem można go było odebrać łodzią lub samochodem. Gorzej było zimą, kiedy to trzeba było jechać saniami lub iść piechotą, a było to prawie 50 kilometrów. Rozdawany prowiant to w większości mleko, mąka, cukier, masło, czekolada, dżemy i odzież. W Czrnołuczy mieliśmy całkiem dobrze, było gdzie mieszkać, co jeść. Byliśmy jedną zgraną paczką. A, że było dużo młodzieży to nawet polskie zabawy czy przedstawienia urządzaliśmy. My byliśmy zadowoleni z tego, co mamy, a dyrekcja ośrodka zadowolona była z naszej pracy. Dyrektorem był taki starszy bardzo porządny człowiek. Większość nas to kobiety, dziewczęta i dzieci, było chyba tylko dwóch chłopców po jakieś 17 lat.

Pamiętam raz z koleżanką wybrałam się pieszo do Omska po prowiant. Pogoda była straszna, było 40 stopni mrozu. Po drodze przenocowałyśmy u ciotki, która mieszkała w wiosce, która mijałyśmy. Zapoznałam się z nią idąc raz po prowiant zaszłam do tej wioski i szukałam noclegu. Tamtejsi ludzie skierowali mnie do niej. Mieszkała tylko z matką. Gdy byłam u niej pierwszy raz była chora i prosiła o pomoc. Bolało ją bardzo w bokach, że nie mogła oddychać. Zdecydowałam, że postawię jej szklanki, bo baniek nigdzie nie było. Po moich zabiegach kobieta wyzdrowiała. Od tej chwili miałam w niej oddanego sojusznika, a trzeba dodać, że była to Rosjanka. W czasie tej podróży odmroziłam sobie lewą stronę twarzy i czoło. Muszę też dodać, że osoba, która szła po prowiant przywoziła go dla wszystkich, z którymi się żyło. Zimą przyciągało się go na sankach. Po przyjściu do Omska zaszłyśmy do pierwszej chaty, żeby się rozgrzać. Tam, gdy tylko zdjęłam chustkę, gospodyni krzyknęła, że mam odmrożoną twarz. Pobiegła zaraz do apteki i przyniosła maść, którą mnie nasmarowała i owinęła bandażem. Maść była na tyle dobra, że po krótkim czasie wszystko wróciło do normy.

Po pewnym czasie przyszedł do nas list od naszej gospodyni ze Znamienki, w którym pisała, że nasz brat Antek wyszedł z więzienia i nas szuka. Był to ostatni sygnał związany z bratem. Nigdy więcej nie miałyśmy o nim żadnej wiadomości. Co prawda mówili nam znajomi, że ktoś go widział w wojsku, że służył w artylerii ciężkiej, ale oficjalnie nikt tego nie potwierdził.

W Czarnołuczu byliśmy przez trzy lata. Przez cały ten czas pracowałyśmy, bez względu na to czy to zima, czy lato. Źle nie miałyśmy, często dostawałam dodatkowe rzeczy z magazynu Związku, a był to olbrzymi skład. No, ale nadszedł czas wyjazdu. Najpierw miałyśmy wyjechać jesienią, ale coś tam się zmieniło i odłożyli nam wyjazd na wiosnę. W końcu marca 1946 r. przyszło zawiadomienie, spisano nas, przyjechał też ktoś z Omska z polskich władz i z sowieckich. Musieliśmy przejść badania lekarskie. Następnie saniami przewieziono nas do Omska. Tam z magazynu ZPP na drogę dano nam ubrania, żywność. W czasie jazdy pociągiem na każdej stacji, gdzie był dłuższy postój dawno nam obiad. Najczęściej była to zupa z chlebem. Każdy wagon miał wybranego kierownika grupy. W naszym wagonie odpowiedzialna za wszystko byłam ja. Trzeba był dbać, żeby ten wagon miał chleb, miał zupę, żeby było czym palić, bo w każdym wagonie był piecyk. Wagony były towarowe z zamontowanymi pryczami do spania. W drogę powrotną wyruszyliśmy 1 kwietnia 1946 r. Jak pociąg ruszał wszyscy zesłańcy odśpiewali Jeszcze Polska nie zginęła, było to bardzo wzruszające przeżycie. Najgorzej było z opałem, czyli z węglem, który trzeba było kraść. W naszym wagonie jechało dwóch młodych chłopaków i jak tylko dojeżdżaliśmy do jakiejś stacji to oni wiaderka w dłonie i po węgiel. W czasie jazdy przyrządzaliśmy sobie też jedzenie, mieliśmy garnki i produkty do garnków, więc głodu nie było. W wagonie mieliśmy tez ubikacje oddzieloną od reszty wagonu szmatami. Jechaliśmy trasą kolejową w kierunku Lwowa. Do Lwowa zajechaliśmy w wielką sobotę. Na granicy nie było żadnej kontroli. Po 5 latach tułaczki byliśmy znowu w Ojczyźnie.

Zebrał Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek