Wspomnienia - Adam Grabowski

Urodził się w 1948 r. w Białymstoku. Od wczesnego dzieciństwa mieszka w Goniądzu. Ukończył wychowanie muzyczne w Studium Nauczycielskim w Szczecinie. W latach 70 był dyrektorem Domu Kultury w Goniądzu. Animator kultury, pracował z zespołem młodzieżowym "Nadbiebrzańskie Nutki". Od 1989 prowadzi wraz żoną zespół folklorystyczny "Biebrza". Był związany z Teatrem Naturalnym. W latach 1986-90 był ostatnim naczelnikiem miasta.

Autor wspomina Goniądz z czasów swojego dzieciństwa i młodości, przywołuje powojenny obraz miasteczka. Opowiada o życiu kulturalnym, pracy w Domu Kultury, fascynacji muzyką i czasach studenckich.

Goniądz mojego dzieciństwa

Mieszkam w Goniądzu prawie od urodzenia, ponieważ zaraz po wojnie, w 1944 r. przeprowadzili się tutaj moi rodzice. Wynajmowali mieszkanie i zaczęli rozkręcać mały biznes. Założyli pierwszy i jedyny w Goniądzu sklep z artykułami żelaznymi, nazywał się "Rolnik". Można tam było kupić wszystkie artykuły przemysłowe. Z opowieści wiem, że rodzice mieli zorganizowany system skupu gwoździ prostowanych u kolejarzy w Starosielcach, na kolejarskim przedmieściu Białegostoku, bo właśnie stamtąd wywodziły się rodziny mojej matki i ojca. Jeździło się furmanką do Białegostoku po różne towary do sklepu. Ten handel był chyba bardzo korzystny, bo w tym okresie powojennym moi rodzice byli majętnymi ludźmi. Zachowały się ich zdjęcia z wycieczek do Gdańska, Morskiego Oka, Wrocławia. Ale w 1953 roku, w ramach walki z "kułakami", stłamszono wszelką inicjatywę prywatną, nakładając ogromne podatki. Ojciec przeniósł się do szkoły. Pracował w administracji, potem został księgowym. Był także przez jedną kadencję przewodniczącym Rady Narodowej. Wówczas przewodniczący Rady to była etatowa funkcja. Niedawno dowiedziałem się, że przed wojną Goniądz był zelektryfikowany. W Osowcu znajdowała się lokalna elektrownia. Osowiec był wtedy bardzo dużym wojskowym ośrodkiem szkoleniowym, znajdowała się tam szkoła podoficerska KOP-u. Musieli mieć prąd, bo znajdował się tam i szpital, i cerkiew, i kościół. W ogóle Osowiec był znacznie większą miejscowością, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców, niż Goniądz, bo liczył ok. 10 tys. Goniądz żył z Osowca przed wojną.

Mama urodziła mnie w szpitalu w Białymstoku, bo tam miała znajomości, jako że pracowała w służbie zdrowia w czasie okupacji. Mama najpierw w czasie okupacji urodziła trojaczki - moich braci, ale dwóch z nich zmarło. Mieszkaliśmy przy samym rynku. Przed wojną to miejsce nazywało się plac 11 Listopada, potem Nowy Rynek, później Plac Wolności i teraz powrócił do przedwojennej nazwy. Mieszkaliśmy u zbiegu ulicy Jaćwingowskiej i starego rynku, tam spędziłem swoje wczesne dzieciństwo. Gdy byłem w pierwszej klasie, przeprowadziliśmy się do nowego domu, który wybudował ojciec w 1956 roku.

Chodziłem do przedszkola w Goniądzu, które po wojnie urządzono w budynku szkoły postawionym przez Rosjan w czasie okupacji. Później w tym budynku urządzono fabrykę mioteł, następnie lalek. Poszedłem do szkoły w 1955 roku. Był tam podział na dwie klasy. Jedna była dla uczniów z okolicznych wiosek. Wtedy nie było dowożenia, więc te dzieci codziennie dochodziły 4-5 kilometrów do szkoły, te zza rzeki przypływały łódką. Dzieci spoza Goniądza chodziły do szkoły na poranną zmianę, a te z Goniądza na późniejszą. Ja byłem w klasie porannej, bo moi rodzice pracowali.

Chodziliśmy nad Biebrzę kąpać się, ale raczej w płytsze miejsca. Czasami płynąłem w górę rzeki, jeszcze przed Goniądzem, i płynąłem z prądem aż do przystani. To było kilka kilometrów. Miałem maskę ze szkłem, dzięki której mogłem oglądać podwodny świat. Zimą jeździliśmy po rzece na łyżwach. Po gładkim lodzie można było się wypuścić na kilka kilometrów.

Nie było zbyt wielu rybaków - dwóch lub trzech, może przed wojną było ich więcej. Mieszkali we wsiach rybackich, jak Dawidowizna czy Szafranki, gdzie można było pojechać i zamówić ryby. Pamiętam, że w Goniądzu był sklep rybny i lodownia, która znajdowała się na podwórku domu, w którym mieszkałem. Lodownia to było takie duże zagłębienie w ziemi, zadaszone, do którego zwożono zimą bloki lodu spiłowane z rzeki i zasypywano je trocinami. Nie wiem, jak długo ten lód trzymał, ale latem było tam chłodno. Nie wiem, czy był jakiś system dalszej dystrybucji tych ryb. Stopniowo było ich coraz mniej, a gdy utworzono park, to nie przyznawano już żadnych licencji rybackich.

Struktura Goniądza przed wojną, podobnie jak innych małych miasteczek, była taka, że centrum zajmowała ludność żydowska, a Polacy mieszkali głównie nad rzeką. Z tego, co słyszałem, to ulica Nadbiebrzańska była szczególnie zaludniona, domy stały jeden przy drugim, teraz pozostały tylko jakieś ślady, fundamenty. Jeśli chodzi o powojenny rynek, to pamiętam, jak ustawiano drewniane słupy elektryczne i podciągano je linami do pionu. Pamiętam murowane domy budowane, zwłaszcza na tej zachodniej pierzei rynku, przez mieszkańców Goniądza, tubylców. Niewiele było takich osób, które po wojnie sprowadziły się tutaj. Należał do nich mój ojciec. Takich ludzi nazywano przybłędami. Ja się już do tego nie zaliczam, ale ojciec strasznie cierpiał na tym. Pamiętam, że na starym rynku były jakieś jatki, stragany, ale to się skończyło wraz z zagospodarowaniem terenu i "targowicę", bo tak nazywano targowisko, przeniesiono w inne miejsce, na obrzeża miasta.

Pochody pierwszomajowe i ZMS

Nie wyobrażam sobie miasteczka, w którym by w latach 60-ych nie było pochodu pierwszomajowego. Musiały być, bo to był nakaz odgórny. Jako Dom Kultury zapewnialiśmy obsługę, tzn. z okna Urzędu Miasta i Gminy jakiś konferansjer odczytywał przez mikrofon listę zakładów pracy, które brały udział w pochodzie. To nie było jakieś tam bohaterstwo, że ktoś uciekał. Pewno, że uciekali, ale nikt tam specjalnie jakiś tam… Pamiętam, że taki sam przymus był na Boże Ciało, nie oszukujmy się. Pochody pierwszomajowe padały śmiercią naturalną, to już pod koniec jakieś śmieszne było. Ale jeśli chodzi o 22 lipca, to nawet sobie nie przypominam, żeby ktoś kazał nam robić jakieś festyny, to był dzień wolny od pracy.

Pamiętam, że w Goniądzu działało harcerstwo i było świetnie prowadzone. Dwa razy w podstawówce byłem na obozach harcerskich. To było chyba organizowane z zewnątrz przez te różne komendy, hufce. To był taki obóz na zasadzie szkoły przetrwania: sami robiliśmy sienniki, zbijaliśmy prycze, sami dyżurowaliśmy przy kuchni, pełniliśmy warty do północy, to była świetna szkoła wychowania.

W liceum był ZMS. Robiliśmy ciekawe rzeczy, np. spotkania z ciekawymi ludźmi; to nie było jakieś tam pranie mózgów, nie kojarzę tego z jakimiś szkoleniami partyjnymi czy czymś takim. Mieliśmy swoją gazetkę wydawaną w liceum. To nie było takie, jak to dziś pokazują, zideologizowane. Myśmy tego w ogóle nie odczuwali. Fakt, że nie mieliśmy informacji, ale z drugiej strony wcale nie odczuwaliśmy głodu informacyjnego. To, co najbardziej mnie denerwowało, to że gdy człowiek zaczął już słuchać radia w liceum, to w miastach na UKF można było słuchać Programu III, a u nas za cholerę nic nie można było, jedynie coś tam w I Programie. Jako chłopak strasznie marudziłem, że chciałbym mieć akordeon i rodzice kupili mi go na Gwiazdkę. To był mój najszczęśliwszy dzień w życiu. Razem z bratem chodziłem do organisty na pierwsze nauki gry na akordeonie. Najpierw chodziliśmy bez akordeonu i na fisharmonii poznawaliśmy klawisze, zasady muzyki. Później mój brat miał przechlapane, bo musiał ten akordeon wozić zimą na sankach, bo ja byłem młodszy, a on chodził już do liceum.

Po maturze zdałem do Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Białymstoku (dzisiaj Politechnika) i do Studium Nauczycielskiego na kierunek wychowanie muzyczne. Oczywiście rodzice chcieli, żebym poszedł do WSI. Po pół roku stwierdziłem, że studia inżynieryjne nie są dla mnie i zrezygnowałem. Jeszcze przez jakiś czas mieszkałem w Białymstoku i grałem na kontrabasie w kabarecie przy Akademii Medycznej. Jeździliśmy na festiwale studenckie. Na drugi rok zdawałem już tylko do SN, ale we wrześniu okazało się, że ze względu na małą liczbę chętnych zlikwidowano kierunek wychowanie muzyczne i ci, którzy zostali przyjęci, mogli wybrać każdy z Sn-ów na terenie całej Polski. Ja wybrałem Szczecin, ponieważ miałem tam rodzinę. W Szczecinie spędziłem swoje dwa najpiękniejsze lata. Nauczyłem się ciężkiej pracy w stoczni szczecińskiej; byłem tam zatrudniony przez spółdzielnię studencką. Do Goniądza przyjeżdżałem tylko dwa razy do roku - na święta i wakacje. Chyba dobrze się tam zaaklimatyzowałem, mówili o mnie człowiek ze Wschodu. Nie miałem jakichś kłopotów na początku. Całe życie skupiało się w akademiku. Śpiewałem w chórze uniwersyteckim, graliśmy trochę w klubach studenckich, ale to były zespoły amatorskie. Studiowałem, kiedy rozgrywały się wydarzenia marcowe. Też nie za bardzo człowiek wiedział, o co chodzi, jacyś syjoniści, antysyjoniści… Pamiętam, że nasz kolega Żyd musiał wyjechać z rodzicami, fajny chłopak. Żegnaliśmy ich na dworcu w Szczecinie, wyjeżdżali do Austrii. Pamiętam, że byłem na wiecu, ale nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi. Na tych wiecach przemawiał dziekan, spędzano studentów, to nie były spontaniczne działania. Ale takich rzeczy jak w Warszawie, to w Szczecinie nie widziałem. Nie wiem, czy takie były. Nie było w ogóle informacji, bo w Szczecinie człowiek nie słuchał Wolnej Europy, nie miał na to czasu ani ochoty, ani warunków. Teraz to się polityką interesuję, ale wtenczas...

Po zakończeniu studiów miałem różne pomysły, nawet żeby pojechać gdzieś w Bieszczady i hodować owce. Zdecydowałem się jednak wrócić do Goniądza. Zostałem nauczycielem muzyki w zespole "Nadbiebrzańskie Nutki". W 1972 r. zostałem kierownikiem Domu Kultury. Dom Kultury został wybudowany w czynie społecznym. Są jeszcze fotografie, na których widać, jak pracownicy gminnej spółdzielni pracują z łopatami przy budowie. Budowa trwała pięć lat. Był to w tym czasie jedyny taki dom kultury w powiecie monieckim. Kino działało tam od początku i było finansowane przez tzw. "operę", czyli Okręgowe Przedsiębiorstwo Rozpowszechniania Filmów, dotowane z resztą przez państwo. Początkowo filmy były grane chyba ze cztery razy w tygodniu. W 1965 r. jeszcze nie było telewizji w Goniądzu, dlatego ludzie chodzili do kina. Poza tym było dużo przedstawień teatralnych - co najmniej raz w miesiącu przyjeżdżał teatr objazdowy z Białegostoku. Najczęściej grano dwa spektakle jednego dnia. Było to możliwe, ponieważ zakłady pracy miały dofinansowania: sto biletów zawsze brał GS i zakład produkcji lalek, pięćdziesiąt - SKL, jednostka wojskowa też brała bilety. Frekwencja dopisywała, była to jakaś forma edukacji kulturalnej i teatralnej.

"Nadbiebrzańskie Nutki" były zespołem młodzieżowym. Jak na tamte czasy, to odnosiliśmy sukcesy na skalę krajową: wygraliśmy dwa razy Festiwal Piosenki Harcerskiej w Siedlcach, jeździliśmy do Kielc na Festiwal Kultury Młodzieży Szkolnej, potem zapraszano nas, wraz z innymi zwycięzcami festiwali młodzieżowych, do Szczecina na "Gryfiadę", na Barwy Przyjaźni - dziecięcy festiwal, który poprzedzał Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze.

Z "Biebrzą" do Tatarii

Od ponad 20 lat prowadzimy z żoną folklorystyczny zespół pieśni i tańca "Biebrza". Trochę jeździliśmy po świecie, najdalej byliśmy w Tatarii. To było w 1989 r. Trafiliśmy do Tatarii, ponieważ każdemu ówczesnemu województwu była przydzielona jakaś republika radziecka - łomżyńskiemu przypadła Tataria. Przed wyjazdem przyjechał do nas instruktor tańca i chórmistrzyni z Tatarii, bo wymagano od nas, żebyśmy zaprezentowali jakieś ich tańce i piosenki. Mieliśmy dylemat: wystąpić z tatarskimi czy rosyjskimi? Pamiętam powitanie na lotnisku, przemówienia, potem koncert w Teatrze Wielkim, transmisja telewizyjna… Jak jechaliśmy z lotniska do hotelu, to eskortowała nas policja i spychała na pobocze inne samochody. Z jednego z miast wracaliśmy wodolotem aż do samego Kazania, chyba z 200 kilometrów. Mieliśmy tournee po Tatarii - odwiedzaliśmy jakieś miasta - stutysięczne, wielkie blokowiska z ogromnymi domami kultury. Tam występowaliśmy przed zapełnioną widownią na 500-800 osób. A potem każdego dnia bankiet, i to taki wystawny, prezenty, obrazy, pamiątki. Później Łomża miała przyjąć zespoły z Tatarii, ale okazało się, że była to jednostronna wymiana: oni się wykosztowali… a u nas były wybory i koniec.

Kiedyś Dom Kultury spełniał trochę inną funkcję niż obecnie. Zwłaszcza klub przyciągał dużo osób, głównie ze względu na telewizję. Zawsze w soboty, a w wakacje też w dni powszednie, był problem, bo dorośli chcieli oglądać telewizję, a młodzież chciała się bawić. Poza tym chłopcy z "Nutek", którzy byli ode mnie o kilka lat młodsi, nawet gdy już studiowali, to przyjeżdżali w soboty, a latem to prawie codziennie, i graliśmy sobie na gitarach. To były super wieczorki. W latach 70. organizowaliśmy "Nadbiebrzańskie lato", żeby przyciągnąć turystów. Otrzymywaliśmy z ministerstwa dofinansowanie, żeby opłacić nocleg i wyżywienie występujących amatorskich zespołów. Dom Kultury organizował też bardzo fajne turnieje wsi, także w ramach "Nadbiebrzańskiego lata". Urządzaliśmy wtedy konkursy kulinarne, artystyczne, piosenkarskie, akcje zbiórki makulatury czy jakieś zawody szkół.

Teatr Naturalny

Pomysłodawcami Teatru Naturalnego byli redaktorzy z Radia Białystok: Wiesław Janicki i Andrzej Bartosz. Mieli różne pomysły wynikające z różnych śmiesznych sytuacji w PRL-u: absurdalnych przepisów, tragikomicznych sytuacji. W końcu podobno byliśmy w bloku najweselszym "barakiem" i stąd te pomysły, które narzucało im życie. Przyjeżdżali do Goniądza bez scenariusza, mieli tylko zarys tego, co chcą robić z wykorzystaniem goniądzkich aktorów - amatorów, naturszczyków. Dla tych, którzy byli wykonawcami, to była fajna zabawa. Robiliśmy to zupełnie bezinteresownie, potem były jakieś diety, ale tym się nikt nie przejmował. Była to dla nas zabawa, a jednocześnie mieliśmy satysfakcję, że mogliśmy siebie usłyszeć w I Programie PR, potem w Trójce, to było słynne na całą Polskę.

Nasza przygoda z Teatrem Naturalnym, zaczęła się od reportaży Bartosza - jeden z nich był o mojej mamie, która za okupacji udzielała się w ruchu oporu. Tak zaczęła się nasza znajomość. W jednym z reportaży nagranym przez telewizję z Warszawy, padło pytanie, dlaczego redaktorzy wybrali Goniądz. Janicki odpowiedział wtedy: "Naród tutaj śpiewny i mowny". Później to się przeniosło na grunt telewizyjny, a nawet filmowy - w "Smażalni story" wykorzystano miejscowych naturszczyków. Szkoda, że ten tandem się rozbił, a skutkiem tego było wstrzymanie emisji powtórek. Wynikało to z praw autorskich. Próbowano reanimować ten pomysł jakieś trzy lata temu i przez półtora roku emitowano cotygodniowe odcinki w Radiu Białystok, ale to już nie było to. Moja żona pochodzi z Suchowoli, niedaleko od Goniądza. Uczyła się w jednej klasie z księdzem Popiełuszko. Ona go zna jako Alka, bo na imię miał Alfons, a ponieważ to takie imię niejednoznaczne, więc jako ksiądz zmienił je na Jerzy. Pamięta go jako bardzo skromnego, nieśmiałego. Niedługo minie 35 lat od naszego ślubu.

Wesela

Kiedyś wesela wyglądały inaczej - w jednym domu było jedzenie i picie, potem przenosiło się do drugiego, żeby potańczyć. Kiedyś te wesela były mniejsze: na czterdzieści, sześćdziesiąt osób, sto to było bardzo dużo. Sam przez 20 lat grywałem na weselach, prawie co tydzień. Mieliśmy przerąbane, gdy zdarzało nam się grać za rzeką, na Mazurach. Tam naród jest taki krewki, że nie dadzą człowiekowi chwili spokoju. Już ludzie przysypiają na stołach, a ktoś nagle krzyknie "grać!". Trójkątem Bermudzkim nazywaliśmy obszar Grajewo, Białogrody, Radziłów. Na pierwszych weselach grałem już w latach 60. Mieliśmy kiedyś wesele, na którym posprzeczali się rodzice obu stron i wesele trzeba było przenieść w inne miejsce. Historię wesel można podzielić na takie trzy etapy. Pierwszy to ten, kiedy były bójki, normalne mordobicia, całe odcinki płotów zostawały bez sztachet. Drugi etap to ten, kiedy bójki już zanikały, ale połowa gości była tak pijana, że spała na stole. Trzeci etap jest teraz, kiedy takie rzeczy się już raczej nie zdarzają.

Nazwałem ten teren Mazurami, bo tu jest taki podział historyczny - Biebrza to dawna granica między Księstwem a Królestwem Polskim, granica zaborów. Te zabory miały chyba wpływ na kulturę i mowę. Już w granicach naszej gminy, w Klewiankach, słychać tę różnicę. Ludzie zaciągają po białorusku. A już w Suchowoli "chachłaczą", po swojemu. W Goniądzu nie ma takich rusycyzmów, ludzie raczej czysto mówią. W jakiś sposób z tymi podziałami wiąże się też różnica temperamentów.

Stan wojenny

Pamiętam, że była niedziela. Za oknem jeździły wozy opancerzone, a w Domu Kultury odbywał się turniej szachowy jak gdyby nigdy nic. Później z okazji Wielkanocy chcieliśmy zorganizować zabawę. Poszliśmy do naczelnika i powiedziałem, że młodzież chce drugiego dnia świąt zrobić zabawę, a ten do mnie wyskoczył: "A to Pan nie wie, że to stan wojenny! Zwalniam Pana natychmiast!". Zwolnili mnie dyscyplinarnie za niewłaściwą postawę społeczno-polityczną. Napisałem odwołanie do sądu pracy, który uznał, że nie było podstaw do zwolnienia dyscyplinarnego, więc cofnięto tą decyzję i wypłacono mi zaległą pensję za trzy miesiące. Przez ten czas miałem tragiczną sytuację - żona w ciąży, a ja bez jakichkolwiek perspektyw na pracę. Pomyślałem więc, że może wykorzystam ten czas i skończę pracę magisterską. Miałem już zebrane wszystkie materiały badawcze, zostawało tylko usiąść i napisać wnioski końcowe. W maju obroniłem się, a w lipcu pan naczelnik wyleciał dyscyplinarnie za łapówki. Wróciłem do Domu Kultury jako instruktor, a po półtora roku przywrócono mnie na stanowisko dyrektora.

W dniu, kiedy były wybory, a dokładnie z 3 na 4 czerwca 1989 r. w Goniądzu odbył się pierwszy zjazd absolwentów. Pamiętam, że po balu, na drugi dzień poszliśmy na wybory. Potem pełniłem przez jakiś czas obowiązki burmistrza. W latach 90. podjąłem pracę w ośrodku wychowawczym. Polubiłem ją. Stosunek mieszkańców Goniądza do zakładu wychowawczego bardzo się zmienił. Pamiętam jeszcze z czasów szkolnych, że na początku istnienia tego zakładu wychowawczego, gdy mieszkali tam chłopcy, to zdarzały się normalne bitwy między wychowankami a miejscowymi żulami. Poza tym zakład był nieakceptowany przez społeczeństwo, wiązało się to z nasileniem kradzieży. W drugiej połowie lat 80., gdy w placówce miał miejsce bunt wychowanków, podejmowaliśmy kroki w celu likwidacji zakładu. Ale obecnie nie ma żadnego problemu z zakładem wychowawczym i jego mieszkankami.

źródło: http://swiadkowiehistorii.pl/relacje.php?a=świadectwo

wyszukał: Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek