Szarża pod Somosierrą w relacji Wincentego Toedwena

Podpisany w lipcu 1807 roku pokój w Tylży miał ostatecznie przypieczętować panowanie Napoleona w Europie. Aby jednak utrwalić dominację na naszym kontynencie Cesarz zmuszony był ukorzyć Anglię. Zdając sobie jednak sprawę z potęgi ekonomicznej i militarnej tego kraju i co za tym idzie ryzyka działań wojskowych wprowadził wobec niego dotkliwe sankcje gospodarcze. Jeszcze w listopadzie 1806 roku wydał dekret zabraniający podbitym krajom utrzymywania kontaktów handlowych z Anglią. Po przystąpieniu w 1807 roku do blokady Rosji, Anglii pozostało jedynie uprawianie kontrabandy ze swoich baz na Malcie i Helgolandzie oraz za pośrednictwem nie okupowanej jeszcze Portugalii i Hiszpanii.

Napoleon wykorzystując tarcia na dworze hiszpańskim, wymusił na Karolu IV zgodę na przejście swoich wojsk przez terytorium Hiszpanii do Portugalii, którą niebawem zajął. Przemarsz de facto stał się początkiem okupacji Hiszpanii. Zaniepokojony zwiększającą się ilością wojsk francuskich i wiążącymi się z tym obciążeniami, lud madrycki 18.05.1808 roku chwycił za broń. Bunt został krwawo stłumiony, ale był początkiem do zbrojnych wystąpień na terenie całego kraju. Armia hiszpańska początkowo bierna, przeszła na stronę powstańców. Istotna rolę odegrały liczne oddziały chłopskich partyzantów -querillas, słynących nie tylko z waleczności, ale również z okrucieństwa wobec schwytanych jeńców.

Niezadowolony z przebiegu kampanii, Napoleon przejął dowodzenie nad armią, która na początku listopada w sile 200 tysięcy żołnierzy stanęła na ziemi hiszpańskiej. Wojsko podzielone zostało na kilka korpusów i rozpoczęło działania wojenne. Cesarz na czele jednego z nich skierował się drogą do Madrytu, którą w wąwozie Somosierra zagrodził mu generał Banito San Juan. Tu miała miejsce słynna szarża szwoleżerów, pod dowództwem Hipolita Kozietulskiego.

Wspomnienia, a raczej relacja Wincentego Toedwena z Dzięciołowa, jest jednym z wielu opisów tej bitwy w literaturze. Spisana około 1855 roku przez dziennikarza krakowskiego Czasu nie jest tekstem zawierającym szczególne walory poznawcze. Autor mieszcząc się w ramach faktograficznej poprawności, skłania się niekiedy ku opisowi naznaczonego pewną romantycznością - tak częstą dającą się zauważyć przy opisach wypadków okresu napoleońskiego.

Brawurowo przeprowadzona szarża przeszła do historii polskiej kawalerii, stając się jednym z mitów polskiego kawalerzysty i jego oddania sprawie Ojczyzny. Ojczyzny, o którą walczyli Toedwen i jemu podobni - tu na ziemi hiszpańskiej niestety jako najeźdźcy. I jak pokazało historia będąc jedynie narzędziem w ręku Cesarza narodów...

Ciekawostkę, przywołaną mi przez jednego z moich rozmówców jest to, że o żołnierzach polskich w służbie Napoleona pamiętano w nadbiebrzańskich wioskach szlacheckich jeszcze do wczesnych lata powojennych.

***

Było to dnia 30 listopada 1808 roku. Poranek był mglisty, a nawet dość chłodny: stanęliśmy pod załomem góry Somo-Sierra z naszym 3 szwadronem pułku Szwoleżerów w gwardii Cesarza, gdyż dnia tego otrzymaliśmy przeznaczenie na służbę przy jego osobie, jako obznajomieni już z tym rodzajem obowiązków, zwłaszcza gdyśmy je pełnili przy Napoleonie, w czasie pobytu jego w Bajonnie.

Kule hiszpańskie już świstały w powietrzu, już i armaty wciąż grały, ale strzały do nas nie dochodziły, bo nas wyłom góry ochraniał. Stałem przy wachmistrzu Kiełkiewiczu, sam także będąc wachmistrzem i gawędziliśmy o naszych wypadkach w Hiszpanii.

Jedyną zawadą na drodze do Madrytu, był wąwóz pod Somo-Sierra. Wąwóz ten od miejsca, gdzie stały wojska francuskie, ciągnął się w górę przeszło pół wiorsty. Na górze ustawił nieprzyjaciel kilkanaście armat, a po kilka tychże, miejscami, na drodze do wąwozu. Po jednej stronie tego wąwozu wznosiła się góra, ale tak stroma i prostopadła, ż niepodobna było wdrapać się na nią; po drugiej stronie, również góra poprzeczna z boku niejaką płaszczyzną i nieco już pochyłsza Po obu zaś stronach na szczytach tych gór na końcu wąwozu z wzgórza, którego szedł ogień działowy, rozłożyło się przeszło 13000 Hiszpanów, czyniąc przystęp niepodobnym.

Na próżno nieustraszona piechota francuska pod bacznym okiem swojego wielkiego wodza, starała się przebić przez wąwóz, kto wie nawet, jeden dzień spóźniony, w którym by Hiszpanie zdążyli oszancować przejście, nie byłby je uczynił niezdobytem na zawsze. Ale szczęście chciało żeśmy ich wyprzedzili, a przygotowane do obrony deski koły i wantych, które umiejętnie użyte w wąwozie stałyby się murem. Leżały teraz bezużyteczne po bokach po bokach tegoż po górą.

Kiedy tak wszelkie usiłowania Francuzów, o zdobycie tej pozycji pełzły na niczem Napoleon przyzwał marszałka Bertier i wydał mu rozkaz, aby do wzięcia pozycji wroga wysłał będących na służbie przy Cesarzu szwadron polskich ułanów.

Po raz pierwszy jak Napoleon Napoleonem, a marszałek marszałkiem, ten ostatni zwrócił uwagę Cesarz, że to było niepodobnem. Sam mi to później opowiadał marszałek Bertier kiedym go eksportował do Vallaelid do Francji. Cesarz spojrzał na mnie - mówi marszałek, zmierzył swym przenikliwym wzrokiem i odrzekł:

- Zostaw to Polakom i rób swoje.

Wtedy to marszałek przybiegł do naszego szwadronu i rzekł:

- Cesarz wam powierza zdobycie pozycji pewny, że ją weźmiecie, a ja znając waszego ducha, wiem, że to dla was drobnostka.

Ot mi piękna drobnostka, ale dany rozkaz i koniec na tem.

Wnet też Kozietulski, który był niesłychanie odważnego serca (…) wystąpił naprzód jako szef szwadronu i krzyknął:

- Formuj czwórki. Wysuwamy się tedy zapoza załom góry, gdzieśmy dotąd byli jak w twierdzy. Mimo kul hiszpańskich bezpiecznie stali. Lecz zaledwie zdążyliśmy się rozwinąć w połowie drogi, grad kartaczy spotyka nasz szwadron, a pierwszym z oficerów, który pada ofiarą był Rudowski.

Muszę się przyznać, że to fatalne przywitanie ze strony Hiszpanów, diablo nas zmieszało, już sądziliśmy nawet, że się nie zdołamy sformować raz drugi, gdy znów odezwał się głos Kozietulskiego.

Oprócz niego ośmiu oficerów w tym szatańskim spotkaniu przyjmowało udział, to jest: Rudowski , który jak powiedziałem zabity najpierwiej; dalej Rowicki, kapitan Dziewanowski, Piotr Krasiński, Krzyżanowski, Niegolewski, Zielonka i Dobiecki. Co zaś do żołnierzy było ich w szwadronie 125.

Tu Toedwen zatrzymał swe opowiadanie, pokręcił wąsa i zadumał się, jakby dla uczczenia pamięci poległych bohaterów pod obcem niebem i za obcą sprawę rodaków, a po chwili tej uroczystej i głębokiej zadumki, tak dalej mówił: owa tedy ilość jak powiedziałem, miała zdaniem Napoleona rozstrzygnąć losy wojny. Jako wachmistrz musiałem być z tyłu szwadronu, ale lat 18, a nade wszystko ta jedyna myśl, że Cesarz tak blisko, że spogląda na nas i ocenia odwagę naszą, przemogła w tym względzie formy. Przy drugiej komendzie Kozietulskiego, wysunęłem się na przód i w miejsce poległych towarzyszów, w pierwszej czwórce stanąłem. Stanowszy na nowo, nowy przypuściliśmy atak samym środkiem wąwozu w górę. Pędząc jak na oślep, uniosłem pałasz tak, aby zasłonić oczy od postrzału i nic nie widziałem tylko ogień i dym. Nic nie słyszałem prócz huku armat i świstu kulek karabinowych. Aż do tej chwili miałem zupełnie słabe wyobrażenie o tym gradzie kul, o jakim nieraz przy ognisku w polu opowiadali starzy wojacy, ale od wejścia w ten piekielny wąwóz przekonałem się o tym. Nie był to, bowiem plac boju, ale rzeczywiście piekło, zdawało się, że ziemia zapala się wraz z nami.

Kiedym w połowie drogi rzucił okiem dookoła siebie, nie widziałem nikogo, czułem tylko, że koń mnie unosi i domyśliłem się tylko, że musiałem współtowarzyszów wyprzedzić. Nie wstrzymałem go jednak, a nawet w duszy cieszyłem się z tego, gdyż nasi oficerowie zwykli z jego otyłości żartować, mówiąc, że go karmię na mięso. Później dopiero dowiedziałem się, że w czasie tej szarży, pod Kozietulskim zabito konia w połowie drogi, inni zaś dzielni oficerowie albo zabici jak Rowicki i Krzyżanowski, albo ranieni jak Piotr Krasiński, zostali. Dostawszy się na wzgórze i stanąwszy tuż przy samych hiszpańskich działach, ujrzałem resztę porozsypywanych współtowarzyszów, a gdy działa nieprzyjacielskie już grac przestały, albowiem szarża nasza była tak gwałtowna, że nie zdążyli po raz drugi wystrzelić, sypnęła się poza nami reszta jazdy, a wdzierając się na wzgórza łamiąc wszystko, co tylko opór stawiało stanowczo los bitwy rozstrzygła.

Świetny i pełen chwały był to dzień dla naszego pułku, ale ciężki i bolesny dla szwadronu. Ze 125 żołnierzy pozostało przy życiu tylko 25, stu zaś po bohatersku, co się zowie poległo i to w samej szarży . Kozietulski wyszedł szczęśliwie z tej bitwy i umarł dopiero w 1821 roku w stopniu pułkownika 4 pułku ułanów. Rudowski, Rowicki i Krzyżanowski, jak wspomniałem zginęli. Dziewanowski stracił nogę, a do tego strzaskano mu ramię, to też zmarł wkrótce w Madrycie. Piotr Krasiński lubo ciężko ranny, dotąd żyje jeszcze. Niegolewski odebrał 32 rany od bagnetów, żyje w Poznańskiem, podobnież Dobiecki i Zielonka, ustrzeżeni od ran zostali.

Co do mnie otrzymałem ranę w nogę i stopień oficera, a mój koń 7 kul. Moje suknie i wszystkie przybory, tak były nabite kulami jak gwoźdźmi. Z płaszcza, który zawieszaliśmy na sobie w kształcie chustki złożonej na krzyż na piersiach i związanej w tyle, nie można było jednej pary rękawic wykroić, a kontrola szwadronu, która miałem w kaszkiecie, tak była posiekana kulami, że nie można było jej użyć na apelu. Nie był on też potrzebnym tego dnia, chyba dla przypomnienia o stu braciach naszych. Mój towarzysz Kiełkiewicz należał do owej małej liczby szczęśliwych, którzy z tego gorącego piekła życie unieśli.

Straciliśmy dużo, to prawda, ale niesłychanie zyskaliśmy na wewnętrznej wartości i gdy pułk nasz po tej rozprawie, stanął koło starej gwardii Napoleona, patrząc na nas z ukosa i nazywającej nas młokosami, wówczas sami wykrzykiwali do nas: Niech żyje stara gwardia, a Cesarz przywoławszy do siebie pułkownika naszego hr. Wincentego Krasińskiego, oświadczył mu wobec wszystkich żeśmy godni tej nazwy. Później znowu, kiedy Napoleon objeżdżał pole bitwy, widząc tu i ówdzie zabitych ułanów naszych, to pod działami, to obok tychże, lub na nich, zatrzymał konia i zadumawszy się nieco, zapytał świadków tej sceny wskazując na trupów: nie są oni waleczni?

(...) Pamiętna ta w dziejach potyczka (…) sprawiła, że o ile z jednej strony wzbudziła w Napoleonie zaufanie do nas, to żołnierzowi naszemu, utorowała drogę do osoby Cesarza i wyrodziła w każdym z nich pewną śmiałość do niego. Dowodem tego był jeden z naszych Mazurów, który skończywszy służbę i wracając znużony z placówki, chciał sobie fajkę zapalić. Ujrzawszy, więc z dala ognisko, wszedł prosto z nabita lulką, a gdy Francuzi wstrzymywali go, ostrzegając, że przy ognisku jest Cesarz, zaczął ich rozpychać, mówiąc obojętnie

- Alboż to my się nie znamy ze sobą?

Napoleon posłyszawszy spór, spytał, o co idzie, a dowiedziawszy się o przyczynie, kazał go puścić. Mazur przystąpił wprost do ogniska i wziąwszy w rękę głownię, zapalił lulkę. Nie mówił on po francusku, ale słysząc ciągle o gwardii Cesarza, słowa: imperiale utkwiły mu w głowie. Pufnowszy tedy kilka razy z lulki, przyłożył rękę do kaszkieta, wyciągnął się jak struna i rzekł z całą powagą.

- Merci garde Imperiale.

Długo śmiał się Napoleon z tej żołnierskiej naiwności Mazura i nieraz powtarzał w gronie swych marszałków.


2006 © e-Monki.pl & A. Studniarek