Ze wspomnień Janiny Kozłowskiej-Szumskiej

Dobrzy ludzie

Urodziłam się 23 listopada 1929 r, na Białostocczyźnie, powiat Białystok, wieś Rybaki, w licznej rodzinie. Rodzice - Antoni ur. w 1886 r. i Zofia ur. w 1896 r. - oraz dziewięcioro dzieci. Pięcioro z pierwszego małżeństwa ojca, dwoje z pierwszego małżeństwa matki i dwoje ze wspólnego małżeństwa. Gospodarstwo średnie, 16-hektarowe.

Lata dziecinne upływały spokojnie - dom, szkoła, początki pracy w gospodarstwie: Życie w miarę w dostatku, lecz nie w dobrobycie. Starsze rodzeństwo opuściło dom rodzinny żeniąc się lub podejmując pracę. W domu pozostali rodzice, trzej bracia - Wacław ur. w 1913 r., Julian ur. w 1915 r. - synowie ojca z pierwszego małżeństwa - oraz siostra Helena ur. w 1927 r. i ja, i Józef Purwin, syn matki z pierwszego małżeństwa ur. w 1918.

Nastał 1939 r., wrzesień. Napaść Niemiec hitlerowskich na Polskę. Bombardowanie, pierwsi ranni i zabici, i pierwszy przeraźliwy strach. Wkraczają Rosjanie i usiłują udowodnić światu, że te ziemie zamieszkują Białorusini i Ukraińcy. W moich stronach na zachód od Białegostoku Biało-rusinów nie było i nigdy nie słyszeliśmy mowy białoruskiej. W szkołach wprowadzono język białoruski, lecz był to niewypał. Nie było nawet nauczycieli tego języka. Po roku nieudanych prób zrobienia z nas Białorusinów zaniechano nauczania białoruskiego, a wprowadzono rosyjski. Cofnięto wszystkich o jedną klasę i znalazłam się w czwartej.

Rozpoczęto parcelację majątków, kolektywizację i represje w stosunku do ludności stanowiącej o polskości tych ziem. Aresztowano naszego nauczyciela - nazwiska już nie pamiętam. Nigdy nie wrócił już do domu, zginął gdzieś w obozie lub więzieniu. Zaczęto wywozić ludność na Sybir. Najpierw rodziny wojskowych, osób znaczących w przedwojennych władzach, gajowych, leśniczych i zamożniejszych rolników.

Nasze gospodarstwo w rozumieniu bolszewików było kułackie, a więc zostaliśmy przestępcami. Po pierwszych zsyłkach zimą i wiosną 1940 r. obawialiśmy się dalszych represji. W obawie przed aresztowaniem bracia moi zimą roku 1940/41 nocowali poza domem, najczęściej w kopcach z ziemniakami. Dalszych zsyłek na razie jednak nie było, przenieśli się więc do domu, bo i obowiązki do tego zmuszały.

Był piątek, 20 czerwca 1941 r., piękny ranek. O wschodzie słońca jak zwykle ojciec wyprowadził na pastwisko konie i bydło, i nagle zauważył zbliżających się do naszego domu umundurowanych, uzbrojonych Rosjan. Był z nimi nasz sąsiad, przedstawiciel władzy sowieckiej, pan Kuberski i ich czterech. Już z dala krzyknęli do ojca: "Ruki w wierch", mierząc z pistoletów, co uczynił niezwłocznie, bo i jakież miał inne wyjście? Mama w tym czasie przygotowywała zacier do pieczenia chleba. Zazwyczaj pieczono chleb w piątek, aby na niedzielę był świeży. Ojcu kazali zaprowadzić się do stodoły, gdyż tam najczęściej w lecie spała młodzież. Tam właśnie spali dwaj bracia - Julian i Józef.

Działo się to około godziny czwartej rano. Mama przez okno zobaczyła zbliżających się sołdatów, prowadzących pod bronią ojca i braci. Otworzyła drzwi do pokoju, gdzie spał starszy brat Wacław, powiedziała, że na podwórzu są Rosjanie i szybko cofnęła się do kuchni. Weszli do kuchni, z bronią ciągle wycelowaną przed siebie i mężczyznom kazali usiąść na ławie pod ścianą, z rękami na głowie. Nie pozwolili im ubrać się, jeden sołdat ich pilnował, a trzej pozostali penetrowali mieszkanie, poszukując brata Wacława. Nie było go, pytali mamę, gdzie syn. Odpowiedziała - nie wiem. Naprawdę nie wiedziała, gdzie się podział, a nic nie wskazywało na to, aby uciekł. Wyjście było tylko przez drzwi prowadzące do kuchni lub przez okno, które było zastawione kwiatami i zawieszone firanką. Na tapczanie była jeszcze ciepła pościel, obok stały buty i leżało ubranie. Nie tylko Rosjanie, ale i mama była zdumiona, co się z nim stało? Zrywali podłogę, rozebrali drewnianą ściankę i przesuwali duży, okrągły stół, przykryty długą, lnianą serwetą. Nie mogli znaleźć "przestępcy", któremu nic nie udowodniono, ani nie próbowano udowodnić. To była zwykła łapanka. Byliśmy w ich mniemaniu przestępcami, bo byliśmy i czuliśmy się Polakami.

Wreszcie użyli wybiegu, enkawudzista powiedział, że skoro ukrył się syn, to za niego zabieramy starikow i diewoczki, a więc całą rodzinę. Brat skrył się pod stołem, a gdy go przesuwali, też się przemieszczał za długą serwetą. Tacy wprawni, wyrafinowani bandyci nie wpadli na tę myśl. Byłby tam prawdopodobnie pozostał, gdyby nie to zastraszenie. Wyszedł, więc wysoki, blady i w białej bieliźnie - jak zjawa. Jakież było ich zaskoczenie, a nawet przerażenie. Wszyscy jednocześnie skierowali w jego stronę pistolety maszynowe. Starszyna - rudy, o nieprzyjemnym, ponurym wyglądzie krzyknął; "Ruki w wierch". Usadowili go obok ojca i braci w kuchni, mamie kazali pakować rzeczy, a 14-letniej siostrze Helenie i mnie -12-letniej, ubierać się. Nic nie pomogły prośby brata i rodziców, aby nie zabierali całej rodziny. Pozwolili zabrać na całą rodzinę zaledwie 100 kg bagażu i skrupulatnie sprawdzali, co mama zabiera.

Zabraliśmy do jedzenia trochę mięsa, a nie było go dużo, bo było lato, słoninę, trochę kaszy, mąki, grochu, fasoli. Żywność dla całej rodziny na tydzień, a może i krócej, szczególnie, gdy chodziło o produkty do jedzenia w drodze bez gotowania. Zboża nie zmielonego nie zabraliśmy, a potem tak by się nam przydało w tym przymusowym "raju". No i nie mieliśmy chleba. Nic nie pozwolili zabrać z pomieszczeń gospodarczych, a więc żadnych większych zapasów. Po godzinie, a może i krócej, gdy mama - ciągle płacząc - już się częściowo spakowała, kazali mężczyznom szybko ubrać się. Ojcu kazali zaprząc konie. Załadowaliśmy na furmankę ten skromny dobytek, płacząc pożegnaliśmy rodzinny dom, przeżegnaliśmy się na drogę i ten nasz - można by nazwać - kondukt żałobny, okolony sołdatami z najeżonymi bagnetami, ruszył w stronę szosy.

Dom nasz stał na niewielkim wzgórzu, w odległości 300 m od szosy. Na pastwisku pasły się krowy, w oborze jeszcze nie nakarmiony inwentarz - świnie, kury itp. - i na uwięzi wierny pies Burek. Mama i my, dzieci, głośno płakaliśmy, próbując śpiewać "Pod Twoją obronę". Burek przeczuwał, że nie jest to zwyczajny wyjazd gospodarzy do miasta, że to jest rozstanie na zawsze - wył żałośnie i skomlał, co nam jeszcze dodawało żalu. Byliśmy już około 500 m od domu i nadal słyszeliśmy jego skomlenie. Dojechaliśmy do górki pod lasem i ostatnim spojrzeniem pożegnaliśmy rodzinny dom.

Jakże nagle zmieniło się nasze życie. Przecież jeszcze wczoraj niczego nie spodziewaliśmy się. Życie - pomimo wojny i zaboru sowieckiego, choć nie było normalne, to jednak powoli stabilizowało się. Aby żyć, trzeba było pracować - orać, siać, zbierać plony z pola, snuć plany na przyszłość.

Nie wiedział spracowany ojciec, że po raz ostatni kładzie się na spoczynek w swoim, przez siebie wybudowanym domu i w swoim łóżku. Zasypiając na pewno układał plan zajęć na przyszły dzień, na następne dni, tygodnie i miesiące.

Dzień poprzedzający naszą zsyłkę był piękny - ciepły i słoneczny. Pomimo upływu tylu lat pamiętam go dokładnie. Byłyśmy z mamą i siostrą Helą w kościele na procesji do czterech ołtarzy. Była to oktawa Bożego Ciała. Kościół nasz był w Downarach odległych o 4 km. My mieszkaliśmy na kolonii około 1 km za wsią.

Wracając do strasznej rzeczywistości - kiedy znaleźliśmy się już w lesie, nagle średni brat Julian skoczył z wozu i uciekł do lasu. Za nim skoczyło trzech sołdatów i zaczęli strzelać w kierunku, gdzie on zniknął za drzewami. Na wozie rozległ się płacz i krzyk przerażenia, tylko ojciec utkwił tępo wzrok w lesie, gdzie zniknął syn i strzelający za nim oprawcy. Po kilku minutach strzały ucichły. Byliśmy przekonani, że zginął nasz Julek, ale po chwili z lasu wynurzyli się sołdaci ze swoją zdobyczą, z okrwawionym bratem. Zatrzymali przejeżdżający sowiecki samochód wojskowy i do niego przekazali brata. Zdążył nam tylko powiedzieć, że zranił się przewracając na grubym pniu. Las się kończył, a ścigający byli tuż za nim. Dalsza ucieczka równała się śmierci. W ten sposób rozstaliśmy się z bratem na 5 lat.

Dowiedzieliśmy się po wojnie od brata, że został odstawiony do więzienia w Knyszynie. Tam było już około 300 młodych Polaków. Po dwóch dniach, po napaści Niemiec na Związek Radziecki, Polacy otworzyli więzienie, uwolnili ludzi i brat wrócił do domu. Dom zastał ze wszystkiego ogołocony. Inwentarz żywy zwrócili sąsiedzi. Na gospodarstwie został sam jeden - młody 26-letni, jeszcze niedoświadczony w samodzielnej pracy na roli. Nie mógł sprostać wszystkim obowiązkom, jakie nagle spadły na niego. Bardzo ciężko pracował w czasie okupacji, a gospodarstwo chyliło się ku upadkowi. Dowieziono nas do stacji kolejowej w Mońkach. Zgromadzono tam już tysiące ludzi z przyległych miejscowości i zwożono z dalszych. Widocznie rozniosła się po okolicy wieść o tym, co zaszło tego strasznego ranka, bo ludzie zaczęli ściągać na stację. Większe skupiska przybyłych rozpędzano, wiele pojedynczych osób dotarło jednak do swoich bliskich. Do nas przyszedł syn sąsiadów, Alfons Pełszyński. Jego matka widząc, co się dzieje w naszym obejściu, domyśliła się, że możemy nie mieć w zapasie chleba, bo to przecież piątek, dzień pieczenia. Szybko zamiesiła chleb, nie pozwoliła mu wyrosnąć, ani nawet dopiec się, w obawie, że nas może już nie zastać w Mońkach i wysłała syna rowerem z dwoma dużymi bochnami chleba, jakże smacznego. Był dla nas największym ratunkiem w podróży.

W sobotę rano pociąg ruszył. Zaczęła się udręka, o jakiej nie śniło się nam w najgorszych snach. W bydlęcym wagonie umieszczono 42 osoby i ich bagaże, w tym małe dzieci i niedołężnych starców. Ich też wlekli na Sybir. Po co?

Wyszukał: Arkadiusz Studniarek
(J. Kozłowska-Szumska, Dobrzy ludzie, [w] Katolickim Biuletynie Czarnym)


e-Monki.pl & A. Studniarek