Wspomnienia córki (Wandy z Brzostowskich - Dzięcioł) o Stefanie Brzostowskim - znanym przed wojną krypnianinie

W areszcie NKWD 16 lipca 1940 roku przyszli do nas Sowieci z politrukiem Niklem na czele, powiedzieli, że chodzi o wyjaśnienie spraw podatkowych, wzięli ojca i poprowadzili do Knyszyna. Dziwny niepokój zapanował w rodzinie. Czekaliśmy z godziny na godzinę powrotu ojca, a jego nie było. Wieczorem wyszłyśmy, ja i starsza siostra Łucja, na spotkanie. Doszłyśmy do torów kolejowych przecinających drogę do Knyszyna, usiadłyśmy na nasypie i czekały. Czekałyśmy długo. Nikogo widać nie było. Opanowały nas złe przeczucia. Łzy dusiły gardła. Przebiegający po północy pociąg zwrócił naszą uwagę, że jest późno. Wstałyśmy i powoli bez słowa szłyśmy do domu. Przy drodze świeciły robaczki. Wzięłam kilka sztuk do ręki. Pierwszy raz w życiu nocą widziałam je z bliska i mogłam mieć w ręku. Szłyśmy smutne, zaniepokojone, z bólem serca czułyśmy, co się stało. Ojciec podstępnie został aresztowany. W domu nie spali. Mamusia, brat Rysiek, siostra Jadzia i babcia Ludwika. Wszyscy myśleli to samo, ale nikt nie chciał powiedzieć głośno. Wreszcie mamusia dzielnie i energicznie zarządziła: "Spać. Tatuś wróci rano." Nazajutrz sytuację wyjaśniła rodaczka z Krypna, "Ziuta", która została wybrana na deputatkę do Rady Najwyższej Białorusi, wyszła za mąż za naczelnika NKWD w Knyszynie, a do której mamusia udała się z prośbą o pośrednictwo w ujawnieniu prawdy. Okazało się, że tatuś jest w śledztwie w NKWD. Zaczęły się smutne dni w naszej rodzinie.

Dom, zawsze kryjący spokój i pogodę napełniony był smutkiem. Nikt nie słyszał śpiewu, nikt nie słyszał śmiechu. Zresztą taki smutny nastrój zapanował w naszym domu prawie już od początku wojny w 1939 roku. Zaczęły się codzienne wędrówki do Knyszyna i krążenie dookoła posterunku. Niczego nam to nie dawało, nic tym nie pomogłyśmy, ale chodziliśmy. Byliśmy tak zdruzgotani, tak przygnębieni i zrozpaczeni, że życie bez tatusia wydawało się nam bez sensu i znaczenia. Nie jedliśmy, babcia coś ugotowała i z trudem coś nam wmuszała. Były żniwa. Nie szliśmy w pole, bo po co nam, jak tatusia nie ma przyszli ludzie, sąsiedzi i zebrali nam z pola. Nic nas nie obchodziło. Wszyscy chcieliśmy siedzieć koło aresztu. Ja dwa razu dziennie - pieszo czy rowerem - byłam w Knyszynie. Areszt mieścił się w prywatnym domu zamożnego Żyda Rozentala. Mieszkali oni w sąsiednim domu. Z rodziną Rozentalów żyliśmy w dobrych stosunkach i tam była nasza przystań. Zapoznaliśmy niektórych milicjantów. Jeden Rosjanin z Witebska, bardzo dobry człowiek, współczuł naszej biedzie, w czasie pełnienia przez niego dyżuru mogliśmy podać paczkę: bieliznę i żywność. Drugi milicjant - Żyd z Trzciannego miał okazję spłacić dług wdzięczności, który miał podobno względem rodziny tatusia, to jest Brzostowskich ze wsi Bajki Stare, która pomagała materialnie młodszemu jego rodzeństwu, kiedy on był w wojsku, a rodziców już nie mieli. Ten milicjant, narażając się sam, starał się pomóc. Był jeszcze jeden, Polak z naszej wsi "Józek" z którego usług staraliśmy się korzystać najmniej. Codziennie staraliśmy się podać paczkę. Codziennie wpatrywaliśmy się w zakratowane okna, aż nas poznano i zaczęto przepędzać. Różne wiadomości dochodziły do nas do domu: że jest badany ciągle, że jest wywożony na badania do lasu, że badali przyjezdni. Część wiadomości pochodziła od deputatki, część od przypadkowych świadków różnych zdarzeń. Na przykład jednego razu przychodzi do nas pewien człowiek i pyta, czy wiemy, gdzie jest i co się dzieje z naszym ojcem. Wiedzieliśmy, że w Knyszynie. Potwierdził, że tak, że jest, że był też na badaniach, że go widział , że jest bardzo zbity, wycieńczony, wyczerpany, chory. Po takim doniesieniu w domu zapanował jeszcze większy smutek, żal, bezsilna rozpacz. Ktoś inny, jakiś murarz, który przeprowadzał remont w budynku NKWD, spotkał mnie kiedyś w Knyszynie i pyta: "Czy panienka jest córką Stefana Brzostowskiego z Krypna?" Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Bałam się. Myślałam, że to jakiś szpicel, że może mnie też chce wziąć na badania, może aresztować? "Niech się panienka nie boi - mówi - widziałem ojca waszego. Starajcie się mu pomóc.

Chory biedny, zbity leżał przy drzwiach w jakimś pokoju badań czy innym". Nikt nie potrafił wyobrazić, kto podobnej historii nie przeżył, jakie wrażenie wywierają takie słowa. Łzy duszą gardło, człowiek staje się nieprzytomny z żalu, w bezsilnej rozpaczy, bólu i własnej bezsilności w stosunku do cierpiącej kochanej osoby. Chęć zemsty, jakieś szalone plany krążą w świadomości żeby tak zburzyć, spalić przeklęty gmach NKWD. Długo wpatrywałam się w okna aresztu i mogłam tak stać dzień i noc, bo zdawało się, że jestem blisko ale raz zostałam przychwycona przez milicjanta, który powiedział, że jak będę się szwędać, to mnie zamkną. Żeby zamknęli mnie razem z tatusiem, chętnie bym do tego dążyła, ale tak by nie było. Jednego razu zauważyłam rękę na kracie okiennej, poznałam, potem uniosła się głowa. Boże, takiego obrazka nie zapomnę do końca życia, włosy posiwiałe, ręce te same, oczy szybko, niespokojnie biegały po terenie, widocznie instynktem wyczuwał, że ktoś bliski jest w pobliżu. Zauważył, popatrzył, kiwnął głową i zniknął. Może go kto zauważył. Łzy gorącym potokiem rzuciły mi się do oczu, szłam do domu i całą drogę płakałam. Dokąd będą go trzymać? Ciągle żyliśmy nadzieją, że może zwolnią, ponieważ nie wywożą do Białegostoku czy dokąd indziej. Mieliśmy pracowitą kochaną babcię Ludwikę Sienkiewicz; ona to prowadziła nasz dom, dbała o nas, gotowała i zapędzała do jedzenia robiła, co mogła. Dzielnie trzymała się mamusia, a my, dzieci, byliśmy najbardziej zdruzgotane. Szczęściem, przy tym wszystkim mogliśmy spać. Staraliśmy się wcześnie usnąć, żeby jak najwięcej przesypiać ciężkich chwil. Nazajutrz - jak przeważnie co dzień, pieszo czy rowerem - udałam się z koszykiem żywności do Knyszyna, znowu do Rozentalów, znowu śledzenie za milicją, znowu przeżywanie, będzie możliwość podać paczkę czy nie? Znowu udało się zdobyć wiadomość, ale znowu smutną. Nocą wywożono dokądś na badania, znowu przywieźli, znowu męczą, przyjechał prokurator z Mińska, badają, niczego nie mogą wydębić, nie mają żadnych powodów do wywiezienia, nie mają chęci zwolnić, gdyż trwają w podejrzeniach. Zgnębiona, osłabiona wracam do domu, po drodze myśli nie były dobre, wszystko widziałam, przeczuwałam ciężką przyszłość ojca i naszą. Zdawało mi się, że bez opieki, rady, pomocy ojca żyć nie będziemy mogli. Czułam się tak, jak gdybym była dotychczas na czymś oparta - i teraz jak gdyby tego oparcia zabrakło. Zdawało się, że człowiek nie zdoła o swoich siłach radzić w życiu. Wróciłam - położyłam się na kocu na trawniku pod bzami i straciłam przytomność. Opowiadali mi potem, ile mieli strachu, kłopotu, że był koło mnie ktoś z przejezdnych, byli sąsiedzi - niczego nie widziałam, niczego nie słyszałam, niczego nie pamiętałam. Na drugi dzień byłam tak osłabiona, że nie mogłam pójść do Knyszyna - poszła mamusia z bratem Ryszardem. Czas w domu dłużył mi się. Zazdrościłam im, że są w pobliżu budynku, za ścianami którego jest nasz ojciec. Czekałam niecierpliwie na ich powrót i na wiadomości, które przyniosą. Siedziałam przy drodze i wpatrywałam się w stronę Knyszyna, obserwowałam każdy ruch, każdy punkt, rozpoznawałam kształty. Zauważyłam. Nie wracali we troje, jak to przed chwilą marzyłam, siedząc pod brzozami. Spotkałam spojrzałam i bez pytania wiedziałam, że niczego dobrego nie usłyszę. Mamusia miała w oczach łzy, a w ręku różaniec, w modlitwie szukała ukojenia, pociechy, spokoju. Brat, z natury poważny i spokojny, szedł ze spuszczoną głową. O nic nie pytałam, niczego nie mówili. Dopiero po przyjściu do domu mamusia powiedziała: "Dzieci, dzieci, jak nasz ojciec cierpi módlmy się, bo nadzieja tylko w Bogu" i zaczęła opowiadać: Jak zwykle poszli z Ryszardem do Knyszyna, idą pieszo, a już na przedmieściu jakaś znajoma Żydówka mówi pół serio pół żartem: "Nu a gdzie wasza bryczka?" Różne poglądy mieli w tym czasie różni Żydzi, a tych w Knyszynie było bardzo dużo. Szli smutni - opowiada - zaszli do Rozentalów, u nich też nie wesoło: jedna córka chora, a drugą aresztowali. Zostawili więc u nich koszyk z żywnością i poszli na zwiady. Pochodzili naokoło aresztu, niczego nie zauważyli i poszli do miasta.

W pewnej chwili mamusia zauważyła milicjantów i enkawudzistów, którzy kogoś prowadzili. Pomyślała, że znowu kogoś aresztowali i z ciekawością poszła w ich kierunku. Dochodzi bliżej poznaje i nie poznaje swego męża, a brat ojca. Dokąd prowadzą? Idą za nimi. Ojciec nasz nie golony, wychudły, z posiwiałymi włosami szedł, słaniając się na nogach. Mamusia z bratem szli za nim. Chcieli podejść bliżej, zamienić parę słów, zauważyli i zaczęli odpędzać. Mamusia trochę się oddaliła, ale brat biegł obok. Tatuś nie miał siły iść, przysiadł na chodniku, spędzili go, słaniał się, znowu osunął się na ziemię, podnieśli, popchnęli i to żeby choć chodnikiem ale nie, po nierównej jezdni doprowadzili do szpitala. Co się stało dalej, nie było wiadomo tego dnia. Mamusia z bratem przyszli pod szpital późno wieczorem, chcieli zobaczyć jeszcze, jak by prowadzili z powrotem, ale już nie widzieli. Po tych wiadomościach w domu zapanował jeszcze większy smutek. "Nadzieja tylko w Bogu - mówi mamusia - dzieci, módlmy się". Modlitwa i tak łagodziła nasze cierpienia. Modliłam się dużo. Każdą wolną chwilę spędzałam na modlitwie, która mnie uspokajała, napełniała nadzieją, skracała czas smutnego dnia. Sytuacja będzie ciężka z tym powrotem do domu, nie wątpiliśmy chyba cud go nam wróci. Nasuwały mi się słowa jednej modlitwy: "Jeśli cudów szukasz, idź do Antoniego, wszelkich łask dowody odbierzesz od niego" i tak dalej. Modliłam się do wszystkich świętych, św. Antoniego, św. Józefa, całą masę modlitw umiałam na pamięć. Tak, jak poprzednio nie mogłam modlić się długo, tak teraz mogłam trwać na modlitwie całymi godzinami. Nieraz wczesnym, tętniącym życiem przyrody rankiem za oknami słońce, rosa, ćwierkanie ptaków, a ja w skupieniu odmawiałam modlitwy z grubej książki. Siedziałyśmy przy otwartym oknie ja, siostra Łucja i mamusia, pozostali już spali. Był wieczór. Rozmawiałyśmy. Temat jeden: wróci czy nie wróci? Wiatr przepędzał chmury. Robiło się to widno, to jakoś ciemno. "Czyżby Bóg był tak nielitościwy, nie wysłuchał waszych próśb, dzieci? - mówi mamusia. - Mamy tak blisko w swoim kościele cudowny obraz Matki Boskiej, tylu pielgrzymów przychodzi rokrocznie w Jej święto odpustowe, dnia 8 września". Co roku patrzyliśmy, jak ludzie ofiarowywali siebie i swoje rodziny i jak obchodzili ołtarz i kościół na kolanach. Słyszało się o doznanych cudach, uzdrowieniach. Przyszło nam do głowy, żeby właśnie w ten sposób prosić Boga i Matkę Boską o łaskę naszemu ojcu, o jego zdrowie, życie, powrót do rodziny, o wytrwanie w tych ciężkich chwilach. Wszystkie trzy ubrałyśmy się i poszły. Było już późno. We wsi wszyscy spali. Uklęknęłyśmy przed drzwiami kościoła, przed obrazem w dużym ołtarzu, pomodliły i z różańcami w ręku, na kolanach, posuwałyśmy się wokoło kościoła.

Było chłodno. Wiatr pędził chmury. Było ciemno, to znowu widniej i wtedy nie chciałyśmy, żeby nas kto zauważył. Bolały kolana. Kamyki, różne patyki kłuły kolana, ale co to miało za znaczenie, to przecież w sprawie ojca, to miało pomóc, to nam dawało nadzieję, złudzenie. Modliłyśmy się. Z nadzieją lepszego jutra wracałyśmy do domu. Nikt nie zauważył, nikt nie widział, nikt nie słyszał. Cdn.

Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek