Legendy knyszyńskie

NAJWSPANIALSZA...

Król Zygmunt August był wielkim miłośnikiem koni, a tradycje hodowlane kontynuował po swoich litewskich przodkach. Powtarzał często poddanym: "Kochajcie konie, bo one kochają ludzi". Za czasów jego panowania w stadninach starostwa knyszyńskiego hodowano ok. 3 tysiące koni różnych ras. Król, nie tylko miłośnik, ale i ich znawca, zza granicy sprowadzał najcenniejsze okazy. Były wśród nich ogiery fryzyjskie, neapolitańskie, tureckie, arabskie i hiszpańskie. Ciężkie konie były to konie bojowe, reprezentacyjne do karety, smukłe araby do dosiadania wierzchem, rącze okazy do polowania z nagonką. Chlubą stadniny i oczkiem w głowie króla były rzadko spotykane konie rasy arabskiej o sierści czarnej jak smoła i lśniącej niczym krecie futerko. W stajniach, gdzie stały, zawsze panował półmrok. W boksach nad żłobami zawieszono im kryształowe lustra do odstraszania złych ludzi lub duchów pod postacią bazyliszków, które jazdą po stajni mogły wyrządzić krzywdę tym pięknym zwierzętom. Królewska stadnina słynęła z koni nie tylko w Polsce i na Litwie, ale i w całej Europie.

Kolejny król polski 22-letni Henryk Walezy potrafił docenić piękno koni i ponoć wcześniej marzył o posiadaniu karych arabów z hodowli w Knyszynie. Byli tacy, którzy twierdzili, że ożenił się z Anną Jagiellonką i dał się koronować na króla polskiego tylko po to, aby stać się właścicielem koni z tej stadniny i skarbów Zygmunta Augusta przechowywanych w Tykocinie.

Dziwny to był król dla Polaków. Poważny i cieszący się dużym szacunkiem starosta Knyszyna Stefan Bielawski ledwie go tolerował i wręcz nie chciał widywać w swoim mieście. Nie było trudnym unikanie spotkań z królem, skoro ten w dzień odsypiał szalone noce. Porozumienia nie było i dlatego, że Henryk nawet nie próbował nauczyć się języka polskiego, a starzy mieszkańcy dworu w Knyszynie nie mówili po francusku. Siedział tedy królewski narzeczony Anny Jagiellonki w Krakowie popijając polskie miody, myśleć nie przestawał jak by się do będącego pod jej piecza skarbu dobrać. Pewnej nocy siedział samotnie król Henryk Walezy rozparty wygodnie na krześle, z kielichem pełnym przedniego miodu w ręku. Od kominka padało nikłe światło z palących się polan i w półmroku komnaty, rozjaśnianym blaskiem jednej świecy, niewiele było widać. Nagle jej płomień zafalował i przygasł nieco. Powiało chłodem i dziwnym zapachem podobnym do woni smoły czy siarki. Zza królewskiego siedziska wychyliła się niewyraźna, ciemna postać i pochyliwszy się do ucha siedzącego człowieka szepnęła: "Mości królu, zamiast się frasować starguj z wojewodą Janem Zamoyskim o starostwo knyszyńskie za karą kobyłę, która Ci się tak podoba". Postać mówiła w jakimś dziwnym języku, a jednak król, znający tylko francuski, wszystko zrozumiał. Kim była zjawa? Czy to możliwe, aby starostwo knyszyńskie przedstawiało wtedy tak wielką wartość, że dla zdobycia go największy magnat w kraju Zamoyski nie wahał się wejść w konszachty z diabłem? A może to sam wojewoda zakradł się nocą do królewskiej komnaty i wykorzystując upojenie miodem króla podpowiadał mu co robić? Kto to wie. Faktem jest, że rychło z rozkazu królewskiego odebrano Stefanowi Bielawskiem starostwo knyszyńskie i przekazano je we władanie Janowi Zamoyskiemu. Jako dowód wdzięczności nowy starosta podarował królowi z knyszyńskiej stadniny kilka najpiękniejszych koni krwi arabskiej, wśród których była wcześniej upatrzona przez króla kara klacz Błyskawica.

Znający się na rzeczy porównywali ją do chyżej, skocznej i ślicznej dziewczyny bądź jaskółki w locie. Była nie tylko piękna i śmigła, ale i mądra. Wcześniej jedynym, który na niej miał prawo jeździć, był dotychczasowy starosta Bielawski. Tęskniła klacz do swego dawnego pana. Po czterech miesiącach panowania w Polsce król dosiadł wreszcie grzbietu swojej nowej kobyły, ta zaś złośliwie zarżała, wspięła się pod królewskim ciężarem na tylne nogi i pomknęła jak wicher w kierunku Paryża. Raz czy dwa obejrzała się w drodze ze smutkiem w kierunku swego ukochanego Knyszyna. I tak oto, aż trudno uwierzyć, ale wywożąc Henryka Walezego z Polski klacz uwolniła kraj od tego cudacznego króla nieudacznika. Zaraz potem o prawo do starostwa knyszyńskiego zaczęli zbrojnie ubiegać się oddzielnie Stefan Bielawski i właściciel dóbr białostockich Piotr Wiesiołowski II (syn Piotra I). Nie wiadomo, czym mógłby zakończyć się spór, gdyby sprytny Jan Zamoyski nie poślubił siostry nowego króla Gryzeldy Batorówny. Dzięki temu związkowi nie tylko starostwo knyszyńskie utrzymał, ale i kanclerzem oraz hetmanem wielkim koronnym został. Piotr Wiesiołowski nie był kontent z takiego obrotu sprawy i poprzysiągł sobie, że dołoży wszelkich starań aby osada Białystok, stała się miastem znaczniejszym od Knyszyna. Realizację planu rozpoczął od zmiany wyznania. Nie był już kalwinem i zwolennikiem arian, lecz katolikiem. Zlecił architektom rozbudowę swego drewnianego zameczka i przekształcenie go w solidny, murowany zamek obronny. Kazał spalić istniejący drewniany katolicki kościółek jakoby należący do arian, przez nich został splugawiony i na jego miejsce postawił gotycki murowany (do dziś stojący przy Farze).

Różne mogą być drogi człowieka do godności, sławy i majętności co jest zrozumiałe. Nie można też podważyć znaczenia jakie odegrały konie w rozwoju tego świata, ale żeby jedna kara knyszyńska kobyłka odegrała tak wielką rolę w historii całego państwa to aż trudno uwierzyć.

(J. Koronkiewicz, Nowy Goniec Knyszyński, Nr 4, Listopad 2002. s. 20-22)

Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek