Dolistowscy flisacy

Słowo flisacy pochodzi od niemieckiego wyrazu flose oznaczającego spław rzeczny. W dawnej Polsce odnosiło się to do transportu różnych towarów drogą rzeczną. Do XV w. przewożono w ten sposób głównie drewno, a następnie w związku z rozwojem gospodarki folwarcznej przede wszystkim zboże. Tratwami przewożono także inne towary takie jak: smoła, sól, pokrycia dachowe oraz inny budulec. Docelowym miastem flisaków był Gdańsk, zaś ich patronką Święta Barbara. W północno wschodniej Polsce m. in. na rzece Biebrzy pływali miejscowi flisacy zwani orylami. Dostawa, czyli tak zwana "zwózka" drzewa w klocach do nabrzeży Biebrzy odbywała się zimą i wczesną wiosną z reguły do kwietnia. Drzewo zwożono na saniach lub wozach w zależności od warunków atmosferycznych. W przypadku sani długie kloce kładzione były "odziemkiem" do koni natomiast wierzch spoczywał na drugich mniejszych sankach tzw. "zajdkach".

Jeśli dostawa odbywała się wozem wtedy "rozpuszczano" go na dwie części, kładąc "odziemek", czyli grubszą część drzewa na przednią część wozu z dyszlem, a "wierzch", czyli część węższą drzewa na tył. Kloce drzewa na sanie wciągano za pomocą drągów uprzednio przewróciwszy wóz. Następnie stawiano go na koła wraz z klocem. Dźwiganie kloca nazywało się "dugowaniem". Przy załadunku na sanie stosowano inną technikę, gdyż były one niższe i po prostu wsuwano drzewo po pochyłym drągu. Do załadunku potężniejszych kloców służyło urządzenie nazywane "ladą". Było to urządzenie działające na zasadzie dźwigu, którym z powodzeniem jedna osoba mogła załadować kloc drzewa.

Do II wojny światowej po Biebrzy spławiano jedynie surowe drzewo lub też w mniejszym stopniu drewno już przetarte. Zdarzało się też, że transportowano Biebrzą gotowe elementy domów lub podkłady kolejowe przygotowywane m.in. w Goniądzu. Najczęściej spławianym drzewem było drzewo sosnowe i świerkowe. Chociaż zdarzały się transporty brzeziny, dębiny, olszyny czy osiny. Drzewo do spławu zbijano na przemian drzewo liściaste z iglastym. Powodem tego był fakt, że drzewa liściaste jako cięższe same by się nie utrzymały na powierzchni wody. Ludnością często dostarczającą drzewo byli białorusini, nazywani przez miejscowych oryli "ruśniakami" przez wzgląd na posługiwanie się językiem rosyjskim lub też "kaziukami".

Długość tratew miała ustaloną długość i nie mogła przekroczyć normy, gdyż wtedy do akcji wkraczał stróż wodny nazywany "wytycznym", który miał prawo ukarać kupca grzywną za niewłaściwe parametry tratew. Sam spław jak już wspominałem zaczynał się od zwózki drzewa na tzw. "bindugi", czyli szeroki płaski, równy plac z szerokim dostępem do wody. Pilnującego porządku na bindudze nazywano "bindużnym" lub "bindużnikiem". Jego zadaniem było wyznaczenie miejsca na złożenia drzewa, nadanie numeru dla poszczególnych kloców oraz wydanie kwitu do wypłaty. Sama czynność przygotowania tratew nazywała się "zbijanką". Często robotnicy i majstrowie z Dolistowa Starego i okolic wyposażeni w bosaki, siekiery, piły i młoty udawali się do Dębowa, gdzie jako "zbijacze" brali się do roboty. Drzewo z bindugi spuszczane było do tzw. "obory" na wodzie i tam następowało mocowanie tratwy. Następnie zbite tafle tj. część tratwy ze zbitych kloców pojedynczych na całą jej długość jest wypuszczana z obory. Tafle pływające po Biebrzy miały po 18 stóp, były to tafle gdańskie. W następnej kolejności przystępowano do "śrykowania", czyli do montowania drągów służących do prostowania i zatrzymywania tratwy, zamontowania "drygawki" ówczesnego steru tratwy i założeniu paleniska, które zbite było w formie kwadratowej skrzyni wypełnionej ziemią lub piaskiem. Na koniec przystępowano do zrobienia "budy" tzn. czasowej siedziby oryli. Budowano nieraz oddzielne budy dla retmana i zastępcy. Stawiana też była "skarbówka" większy barak z desek, w której przechowywano prowiant, narzędzia, księgi rachunkowe. Było to też miejsce kasjera, który miał tam łóżko i biurko do prowadzenia buchalterii.

Silna grupa oryli zamieszkiwała Dolistowo i jego okolice. W okresie międzywojennym szefem, czyli retmanem dolistowskich oryli był Wacław Siemion. Kompletował sobie załogę w skład, której wchodzili: Czesław Masłowski, Wawrzyniec Joka, Antoni Lango, Feliks Joka, Wacław Joka, Józef Szostak, Adolf Joka, Antoni Joka i inni. Praca na "orylce" zaczynała się wczesną wiosną, a kończyła późną jesienią. Praca zaczynała się w Dębowie, gdzie jest śluza na Kanale Augustowskim. Tam właśnie odbierano drzewo spławiane jeziorami z Puszczy Augustowskiej. Należy tu wspomnieć, że dzięki drzewu pozyskanemu z puszczy i ciężkiej pracy oryli odbudowano w latach 1917-1918 wieś Dolistowo. Latem 1917 r. miejscowość spłonęła prawie doszczętnie. Stało się to za sprawą sił natury, kiedy to kilka piorunów prawie jednocześnie roznieciło potężny pożar.

Wczesną wiosną pojawiał się we wsi Niemiec lub Żyd i umawiał ludzi do pracy. Głównie sprawę załatwiano z retmanem, którego już było sprawą dobrać odpowiednią ekipę. Po dotarciu do Dębowa chłopi wiązali składowane bale i zbijali gwoździami "orylami" po dziesięć sztuk, następnie z 4 lub 5 tafli spinano drutem tratwę. Długość zbijanych pni wahała się od 6 do 10 metrów. Tratwy wiązano jedna za drugą i ruszano w dół rzeki. Na przedzie "konwoju" stał retman, który ustawiał czoło tratwy, zadaniem oryli było pilnowanie kolejnych tratw żeby na zakolach rzek nie powpadały na siebie. Biebrza, choć należy do spokojnych rzek, dawała się dobrze we znaki na swych częstych zakrętach. Do właściwego naprowadzania tratwy i odpychania od brzegów rzeki oryle mieli długie drągi nazywane "szrykami". Często przy trudniejszych zakolach rzeki pościerane do krwi mieli oryle okolice barków i piersi od zapierania szryku. Na każdej tratwie było dwóch ludzi. W czasie spławu jeden był na początku, drugi na końcu tratwy. Jeden kurs trwał od 2 do 3 tygodni. Na każdej tratwie budowano szałas oraz piec do podgrzewania potraw. Żywność dokupywano w wiejskich sklepikach. Porty orylskie nazywane były "bindugami" tj. miejscami składowania drzewa. Znajdowały się najczęściej w miejscu ujścia jednej rzeki do drugiej. Przystaniami orylskimi na Biebrzy był Goniądz i Osowiec. Bardzo ważną sprawą było to, jakie drzewo spławiano. O ile z lekkim drzewem, czyli sosnowym czy świerkowym nie było żadnego kłopotu, gdyż pływało ono wyraźnie na powierzchni to już olszyna tylko trochę wystawała nad taflę wody. Natomiast pod drzewo dębowe trzeba było już podkładać świerki żeby utrzymać je na powierzchni. Gdyby tego nie uczyniono po prostu by utonęło. Dolistowscy oryle z reguły kończyli pracę przy ujściu Biebrzy. Stamtąd wracali pociągiem do Goniądza, a do domu odwozili ich goniądzcy Żydzi.

Arkadiusz Studniarek

2006 © e-monki.pl & A. Studniarek